|
Alaska
Moja wyprawa na Alaskę zrodziła się kiedy jechałem pociągiem VIA w Canadzie na trasie z Ottawy do Kingston. Było to o tyle ciekawe, że zrządził tym czysty przypadek. Na przejechanie całej Kanady miałem wykupiony 90-dniowy karnet przejazdowy Greyhound Canada. Polegało to na tym, że na pierwszej początkowej stacji w Kanadzie tj. w Halifaxie otrzymałem: Canada Travel Pass (bloczek podobny do czeków), na których wpisywało się trasę, na której chciało się przejechać, przy czym wcześniej jeden dzień trzeba było o tym zamiarze powiadomić dyspozytora tej firmy przewozowej. Tak właśnie odbywałem podróż po Canadzie .Chcę jeszcze dodać, że wcześniej musiałem oczywiście wykupić ten wspomniany karnet i miało to swoje miejsce jeszcze w Europie. Kiedy zwiedziłem Ottawę postanowiłem pojechać do wspomnianego Kingston, małego miasteczka w którym został podpisany słynny akt niepodległości Canady. Z tego co wiedziałem to mój przewoźnik nie jeździł tą trasą i trzeba było pójść na dworzec kolejowy i w kasie wykupić bilet .Kiedy stałem przed kasą wyciągałem z saszetki pieniądze aby zapłacić. Jednak wcześniej poinformowałem miłą panią, że ja potem będę jechał dalej do Toronto. Pani ta była bardzo miła i zarazem bardzo spostrzegawcza, ponieważ zauważyła że mam karnet na Greyhounda.
Takim wspaniałym autobusem podróżowałem po Canadzie
Poprosiła mnie abym jej go podał i odrywając z niego jeden blankiet dała mi w zamian bilet kolejowy na wspomniany przejazd. Jakież było moje zdziwienie kiedy nie chciała ode mnie żadnych pieniędzy bo w Canadzie jest taka umowa pomiędzy przewoźnikami. Mnie o tym nikt wcześniej nie powiedział i dlatego mogłem sobie teraz pozwolić na takie kombinacje przejazdowe, które automatycznie powodowały pozostanie sporej gotówki pieniędzy w mojej kieszeni. Dodam jeszcze, że kiedy kończył się ostatni bloczek w tej książeczce przejazdowej to dostawałem kolejny bloczek z kolejnymi 15-stoma blankietami na stacji w której oddawałem ten ostatni. Warunek jednak był jeden i to zasadniczy: nie mogłem przekroczyć zdeklarowanego okresu 90-dni na podróżowanie Greyhoundem. Oczywiście mogłem wykupić karnet na dowolny okres np.120-dni i wtenczas byłby on jeszcze tańszy .Jednak ja miałem zaplanowany okres na zwiedzanie Canady: 3 miesiące i tak też to miało swoje miejsce. Dlatego kiedy dokładnie sobie policzyłem wtenczas w czasie podróży VIĄ to doszedłem do wniosku, że jeżeli nic się w czasie podróży po Kanadzie nie wydarzy przykrego a zdrowie będzie dopisywało to warto pokusić nie na zwiedzenie Alaski. Ten temat stał się dla mnie dodatkowym bodźcem aby tego dokonać zwłaszcza że nikt nie wiedział o tym ani Karolina ani moi Rodzice. Kiedy więc zwiedziłem całą Canadę łącznie z pobytem na Wyspie Vancouver, która leży na Oceanie Spokojnym i należy do terytorium Columbii Brytyjskiej, musiałem wrócić ponownie do miasta Vancouver. Pozostało mi jeszcze 8 dni na możliwość podróżowania Greyhoundem i postanowiłem podjąć do wyzwanie i spróbować dostać się na Alaskę drogą lądową.
Edmonton – Budynek Magistratu
Jeden dzień przeznaczyłem na dokładną analizę trasy i ewentualny powrót do Vancouver gdyby coś przypadkiem się nie powiodło. Przecież ja jechałem całkowicie w ciemno bez mapy i jakichkolwiek innych informacji. Jednak smak przygody i poznania miejsca na Ziemi, o którym nawet wcześniej nigdy nie marzyłem było fascynujące. Pomimo to spojrzałem na całość chłodnym okiem i stwierdziłem, że jeżeli ta eskapada się powiedzie to Karolina będzie dumna, że jej tato był na Alasce. W ten oto sposób rozpoczęła się podróż w całkowicie nieznane i bezludne miejsca, z którymi musiałem sobie dać radę aby nie zostać pokonanym przez samą przyrodę .O godzinie 430 z dworca autobusowego w Vancouver rozpocząłem podróż do najdalej wysuniętego miejsca na północno-zachodnich krańcach Kanady do których dojeżdżał Greyhound. Było to już terytorium które nazywało się Youkon a miasteczkiem do którego miałem dojechać był Whitehorse. Przez pierwszą dobę jazdy przejeżdżaliśmy przez Squamish, Williams Lake do Prince George gdzie zanocowałem.
Na następny dzień przejeżdżając przez Chetwynd dojechałem do Dawson Creek, gdzie zaczyna się słynny Alaska Highway. Cały czas droga była wygodna, pogoda słoneczna, i atmosfera niemal rodzinna pomimo że pasażerami są obcy ludzie. Dawson Creek to niewielkie, sympatyczne miasteczko, gdzie w latach II wojny światowej przystąpiono do budowy strategicznej drogi na Alaskę na zlecenie rządu USA.
Dawson Creek - Zegar wieżowy
Liczne kompanie budowlane przystąpiły do budowy jednocześnie na kilku odcinkach planowanej drogi i w skrajnie trudnych warunkach, przy ogromnej różnicy wzniesień i temperatur wybudowały Alaska Highway w niewiarygodnym tempie 36 tygodni. W tamtych wojennych czasach Dawson Creek był też bazą zaopatrzeniową dla wojska i budowniczych autostrady. W 1943 roku ogromna eksplozja materiałów wybuchowych niemal zrównała miasto z ziemią. Dziś w centrum Dawson Creek stoi wielki znak oznaczający początek Alaska Highway. Na znaku kołysze się wielka czerwona strzałka wskazująca początek drogi tylko dla prawdziwych turystów
porównaniu z tym, co mnie czeka. Nocleg znajduję niedaleko, na malowniczym kempingu o indiańskiej nazwie Kiskatinaw. Na kempingu biorę skromny pokój z prysznicem i zabieram się do przyrządzania kolacji. Zapada zmrok, ale nie chce się spać. Potem już po prostu nie ma nocy, jest sielsko i romantycznie. Telefon komórkowy działa i mogę rozmawiać z Caroliną. Rano podczas śniadania przychodzi do mnie sąsiad Amerykanin i zachwycony pyta; czy słyszałem w nocy wycie kojotów. Był tak podniecony że, aż miał trudności z mówieniem. Powiedziałem mu że tak i nawet było to przyjemne w odczuciu. Chyba mi zazdrościł bo sam tylko przez chwile słyszał a potem usnął ze zmęczenia. Punktualnie o 800 Greyhound odjeżdża z przystanku i ruszamy w dalsza drogę na Alaska Highway. Zatrzymujemy się nad Sikkani River. Stoimy na wysokim nasypie, a na drugim brzegu widać morze lasu i tylko pomiędzy drzewa wcina się wąską strużką nasza autostrada. Oba brzegi rzeki spięte są ogromnym mostem z łukowatymi metalowymi ramionami, a dołem szumi wielka, majestatyczna rzeka.
Dawson City
To miejsce tchnie spokojem, a zarazem uwidacznia potęgę przyrody, gdzie może przez godzinę stać w zadumie i zapatrzeć się w zieleń, w spienione wody rzeki. Tu po raz pierwszy doznaję wrażenia, że oto patrzę na coś niepowtarzalnego, coś, czego nie ma nigdzie indziej, i że ten widok to wielki dar Opatrzności dla mnie. Żaden film nie odda tego wrażenia potęgi i spokoju zarazem. Sam most też ma ciekawą historię. Pierwotnie był zbudowany w USA i łączył brzegi Tuż obok można zwiedzać zabytkowy budynek stacji kolejowej. Kiedyś do miasta docierała kolej i był to jeden z ostatnich odcinków cywilizacji. Budynek stacji mieścił w owym czasie pocztę, stację oraz obszerne i wygodne jak na owe czasy mieszkanie naczelnika, który był tu znaczną figurą. On koordynował ruch pociągów, on ekspediował listy i paczki, on jeden miał dostęp do telegrafu. Była to niezwykle intratna rządowa posada. Dziś cały budynek jest zrekonstruowany tak, jak wyglądał kiedyś. W pokojach prywatnych naczelnika stoją zabytkowe meble i manekiny osób z epoki, a manekin samego naczelnika znajduje się na parterze w dokładnie zrekonstruowanym biurze, które wygląda jak na starych filmach. Wnętrze i postać urzędnika są zrobione tak wiernie, że gdy pokazuję fotografie, widzowie często przez dłuższą chwilę ją oglądają, zanim stwierdzą, że to tylko mistyfikacja. Resztę budynku zajmuje ciekawe muzeum z wypchanymi zwierzętami, sprzętami i meblami używanymi w przeszłości. Zastanawiam się, jak żyło się w tych czasach, gdy nie było elektryczności, a zmrok zapadał zaraz po południu i brak było rozrywek cywilizacyjnych. Na domiar wszystkiego śnieg zalegał po pachy przez 10 miesięcy w roku, a mróz dokuczał wszystkim, tylko nie dzikim zwierzętom, które pewnie nieraz dawały się we znaki mieszkańcom. Oglądamy żelazko na benzynę, metalowe tarki do prania i ręczne wyżymaczki. W przyległym sklepie kupujemy ozdobny dyplom - świadectwo dotarcia do "Mili 0" Alaska Highway. Jestem niezwykle dumny z tego dokumentu, ale później okaże się, że Dawson Creek to jeszcze pełna cywilizacja w jakiejś rzeki, ale z powodu błędów konstrukcyjnych zawalił się. Kanadyjscy inżynierowie, aby oszczędzić kosztów, kupili ten złom, złożyli go do kupy i postawili nad Sikkani River. Wcześniej przez Sikkani kursował prom, ale ludzie, którzy na ten prom wsiadali, musieli być bardzo odważni. No więc most stanął, ale nie postał długo. Rychło runął po raz drugi. Tym razem wybudowano całkiem nowy most, po którym to właśnie za chwilę mieliśmy przejechać. Most był bardzo długi, a jego podłogę stanowiła metalowa krata. Krata jest po to, aby padający śnieg łatwiej spadał do rzeki i nie powodował zatorów na moście. Za mostem droga już nieco trudniejsza. Przede mną bajeczny widok na zalesiony teren - las jak okiem sięgnąć, las porastający góry. Tylko niebo i las, a w dole rozległa dolina. Wszystko to odgrodzone od szosy niziutką barierką. Za plecami mamy ogromny nawis piaskowca czy jakiejś innej kruchej skały w każdej chwili grożącej oderwaniem. Jedziemy dalej do Fort Nelson. Jest to niewielkie, ale schludne miasteczko. Mijamy kolejny most i kolejną rzekę. To Tetsa River. Droga ciągle się wznosi i jest coraz więcej zakrętów. Szosa nie jest szeroka, wystarczy, żeby minęły się dwa auta, ale wyprzedzać jest bardzo trudno. Nagle obok drogi zauważam w zieleni traw dwa czarne punkty. To niedźwiedzie! Niestety, szybkość nie pozwala mi zrobić zdjęć. Tak dojeżdżamy do najwyższego punktu Alaska Highway, zwanego Summit Lake.
Summie Lake
I nagle wyłazi na drogę stado górskich baranów. Śliczne są! Mieszkają sobie po prostu w tych górach. A zaraz potem wyłażą kozice - jak na filmie. Zatrzymujemy się więc na nocleg na małym kempingu tuż obok wejścia do Liard Springs. Kemping tchnie cywilizacją, bo ma prysznic. Można rozpalić ognisko i zrobić jakąś w miarę normalną, ciepłą kolację. Po kolacji poszedłem na położone niedaleko od drogi gejzerowe źródła gorącej wody. Tryska stamtąd jakiś mineralny potok, wprost z ziemi i miesza się z jakimś innym potokiem, który znikąd nie tryska tylko sobie przepływa. Rezultatem tego spotkania są dwa malownicze bajorka w środku trochę niesamowitych mokradeł. Temperatura wody w obu wynosi do 400 C. Grupy turystów taplają się w wodzie, wygrzewając błogo swoje chore nerki, korzonki. Wyglądają jak zadowolone hipopotamy! I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie upiorny smród zepsutych jajek, bijący od źródeł. Ja się w to nie mogę zanurzyć dalej jak do kolan, bo mnie ten smród zwala z nóg. Rano jeden z kierowców objaśnia mi, że cały urok Liard Springs ujawnia się zimą, gdy można tu się odświeżyć jak nigdzie na świecie.
Po godzinach długiej, monotonnej jazdy wskakujesz w otoczony zwałami śniegu gorący gejzer. Na dworze -40, a ty masz kąpiel jak w wannie, jeśli tylko nie wadzi ci zapach stęchłych jaj. Rano tym razem o 830 ruszamy dalej w kierunku Whitehorse. Odległości pomiędzy miastami były ogromne i często droga po prostu się dłużyła. W końcu cały dzień w samochodzie dla kogoś, kogo nie interesują widoki, przepaści, mosty, szemrzące potoki, szumiące wodospady, rozpościerające się po widnokrąg połacie lasów, wyłażące na drogę zwierzęta, całkowity brak nocy, coraz trudniejsza droga i coraz pierwotniejsze warunki życia - taka droga może być nudna. Tak, to już zaczyna być odludzie. Tylko dzika przyroda, morze lasu i my na tej wąskiej niteczce autostrady. Świetnie to widać na lotniczych fotografiach, jak mizerną cząsteczką jest człowiek w tym ogromnym królestwie przyrody. A przykładowo odległość od Dawson Creek do Ft. Nelson to 482 km. Od Fort Nelson do Watson Lake następne 539 km, a my nawet nie dotarliśmy jeszcze do Yukonu! Mila 543 Alaska Highway. Samotna stacja benzynowa. W oknie groźny napis: "Protected by 357 Magnum". Akurat tutaj, w takim miejscu to może być prawda. Jazda w górę Alaska Highway, żeby już wreszcie wjechać w Yukon. Ale po drodze mamy jeszcze Watson Lake.
Słynne tablice w Watson Lake
To niezwykle ciekawe miejsce. Malutka miejscowość, w której wojsko miało bazę w czasie budowy Alaska Highway w 1942 roku. Pewien młody żołnierz, gdzieś z Teksasu czy Arizony, nękany tęsknotą za domem przybił był na drzewie starą tablicę rejestracyjną swego samochodu, co by mu przypominała dom. Pomysł romantycznego wojaka natychmiast podchwycili koledzy i okoliczne drzewa zaroiły się od tabliczek z nazwami miejscowości. A potem już każdy przejeżdżający tędy kierowca uważał za punkt honoru przybić na drzewie swoją tabliczkę. Wojna się skończyła, a tabliczki nadal przybijano. Wkrótce zabrakło drzew przy drodze, więc postawiono specjalne drewniane słupy, na których do dziś turyści zostawiają swój ślad. Za kilka dolarów kupiłem tabliczkę i ślicznie wymalowałem na niej biało-czerwoną farbą napis: Carolina - Arcydzieło mojego życia. Ta tabliczka jest po prostu ładna i starannie zrobiona. Aż żal mi było ją tak tu zostawiać. A na sąsiednich słupach inne tabliczki z całego świata. Najwięcej chyba amerykańskich i niemieckich. Niemcy targają tu nawet całe znaki drogowe! U szczytu jednej ze ścian ogromna, wyblakła już flaga węgierska, na niej jakiś napis w tym języku i gwoździem przybite niemiłosiernie schodzone trampki oraz stary, odrapany garnek, który po latach wiernego gotowania wody doczekał się emerytury w tak szacownym miejscu. Pomiędzy tymi słupami stoją autentyczne koparki i spychacze używane do budowy Alaska Highway 50 lat temu. Sprzęt jak na dzisiejsze czasy prymitywny, jakiś taki niepozorny i drobny. Lajkonik potrafi nawet podać niektóre dane techniczne tych pojazdów, ale ja raczej zamyślam się nad przeszłością. Dziś jedziemy przed siebie w miarę równą drogą. Kiedyś nie było tu nic, tylko las i głusza, i grupa twardzieli, która dosłownie wyrąbywała tę drogę, wydzierała każdy metr lasu, aby zbudować jako tako przejezdną trasę. O tych ludziach się dzisiaj nie mówi, a szkoda, bo odwalili niesamowitą robotę. Wystarczy jeden rzut oka na te maszyny stojące wśród drzew, aby się przekonać, jak są one małe. A drzew miliony.

Whitehorse - Nad rzeką Jukon
I bagna dookoła, i zima, która uderza wielostopniowym, niczym nie osłoniętym mrozem, i lód, i śnieg, i inne żywioły - okrutne i bezlitosne - i wielka droga przez całą Alaskę i pół British Columbii zbudowane zaledwie w 9 miesięcy tymi kruchymi maszynami i nieomalże gołymi rękami amerykańskich żołnierzy. Po tych atrakcjach jedziemy dalej mijając Telsin aż dojeżdżamy wreszcie do Whitehorse. Chcę teraz powiedzieć kilka słów o samym podróżowaniu: dla osoby której podróż trwa dłużej niż 8-godzin, moje podróżowanie wydaje się nieskończonością. W tym momencie od razu muszę uprzedzić wszystkie narzekania i wyrazy współczucia. Podróżowanie Greyhoundem jest o wiele wygodniejsze niż samolotem czy jakimś innym środkiem lokomocji ponieważ system Greyhound to tak zwana arystokracja i to z najwyższej półki. Ten system jest dopracowany do perfekcji i nie ma na całym świecie tak doskonałego innego przewoźnika. Ten system jest tylko Kanadzie i powstał w mieście Edmonton gdzie jest jego centrum zarządzania. Na pierwszy plan postawiona jest wygoda podróżowania zwłaszcza, a najkrótsza trasa jaka jest to 8 ÷ 9 godzin, autobusy są super komfortowe, dużo miejsca pomiędzy rzędami tak że człowiek o długich nogach nie ma żadnego problemy z wygodnym siedzeniem, wszystkie fotele bardzo szerokie i rozkładane do pozycji prawie poziomej i nikomu to nie przeszkadza. Spanie jest rewelacyjne i żadne kości ani mięśnie nie bolą kiedy się człowiek budzi. Każdy pasażer ma koc i poduszkę, słuchawki przez które na możliwość słuchania radia czy słuchania fonii kiedy ogląda telewizję w czasie jazdy. Telewizory są plazmowe tzn. że sąsiad z boku widzi mój czarny ekran i może dzięki temu spokojnie spać.

Terytorium Jukon
Jeżli nie ma noclegu na kempingu to wówczas śpi się bardzo wygodnie w autobusie a rano zawsze około 830 jest zaplanowany postój na własnych stacjach Greyhounda w których każdy pasażer może wziąć prysznic, zrobić pranie z wysuszeniem coś konkretnego zjeść i jeszcze pozostaje mu 15 minut dla siebie na
ewentualne drobne zakupy. Kabin natryskowych jest tyle ilu pasażerów + kierowca. Pralek automatycznych razem z suszarkami jest tyle ile wynosi połowa miejsc w autobusie. Dla uściślenia: autobus ma 50 miejsc pasażerskich, WC, barek, bardzo szerokie przejście środkiem, dodatkowe pomieszczenie w którym można się swobodnie przebrać, łączność telefonii komórkowej i oczywiście pełną klimatyzację. Tego nie ma w żadnym samolocie. Ponadto autobus jest znakomicie wyciszony i nie słychać pracy silnika. Co dwie godziny jest obowiązkowa przerwa i pasażerowie mogą wyjść na świeże powietrze a kierowca kiedy przejeżdża po drodze przez jakieś ciekawe miejsca to zatrzymuje się by pasażerowie mogli spokojnie je zobaczyć, zrobić pamiątkowe zdjęcia. Należy jeszcze dodać, że nie jedzie się ciągle tym samym autobusem. Mniej więcej co 12-godzin jest przesiadka do następnego autobusu, który jest również czysty, kierowca oczywiście jest inny, a bagaż pasażera nic nie obchodzi ponieważ kiedy wsiada się na początkowej stacji każdy pasażer otrzymuje odpowiedni identyfikator bagażowy i na stacji docelowej jest mu jego bagaż wydawany, natomiast przenoszeniem bagaży zajmują się odpowiednie służby, które są do tego powołane. Numer siedzenia pasażera jest zawsze taki sam na całej trasie jaką się ma pokonać. Dlatego, jeżeli ktokolwiek pomyślałby, że moja podróż przez 49-godzin była męcząca to jest w poważnym błędzie.

Whitehourse - Ostatni przystanek Greyhounda
Kiedy dojechałem do miasteczka docelowego jakim było Whitehorse było bardzo cicho i spokojne jednak zaskakuje mnie całkowicie. Jeszcze z drogi widzę przepiękną, malowniczą dolinkę, do której przytuliło się niewielkie, ale schludne miasteczko. Jest ono otoczone wieńcem gór ze szczytami ośnieżonymi. Samotna droga pomiędzy nimi prowadzi do tego spokojnego, miłego miasteczka i w tej dziczy i majestacie przyrody czujesz, jakbyś nagle dotarł do domu, chociaż to nie jest dom, tylko etap na twojej drodze. To góry nadają temu miastu niebywały urok. To ich potęga udziela się wszystkim, którzy tu zawitają. Jestem pod wrażeniem! A i samo miasteczko schludne, czyste, ma wszystkie sklepy, jakie są potrzebne, ma własny szpital i małe lotnisko, jest więc połączone z cywilizacją, bo nawet ma Internet! I bankomaty. Budynek Centrum Turystyczne, jest nowoczesny, wybudowany ze smakiem i z rozmachem, klimatyzacja, czystość aż lśni i dwie uprzejme panie zapraszają na cogodzinne prelekcje o historii miasta ilustrowane filmem. Odnajduję telefon na karty kredytowe - ostatni taki telefon przed wjazdem na Alaskę - i dzwonię to Caroliny. Teraz trzeba zająć się znalezieniem noclegu. Jedyny kemping w mieście jest obskurny i zajęty, więc za radę miejscowych ludzi udaje się kawałek za miasto i znajduję - ku mojej radości - kemping z prysznicami i pralkami. Dostaję jedno z ostatnich wolnych miejsc, daleko od kibla, a blisko do szosy, ale co tam! Jest jeszcze jasno (tam jest już ciągle jasno) i decyduje się na przygotowanie jakiegoś jedzenia.

Whitehorse - Zabytkowy kościółek
Kiedy spożywam posiłek podchodzi do mnie wysoki i postawny, siwowłosy, i zaczyna ze mną rozmowę. Opowiada, że był właśnie jednym z tych młodych ludzi, którzy pół wieku temu budowali Alaska Highway.

Summit Lake Pono
Odtąd pomiędzy nim a tą drogą wytworzył się rodzaj więzi, którą ten człowiek pielęgnuje i zawsze latem przyjeżdża tu z USA, aby wrócić do tamtych lat. Przyjeżdża wraz z żoną, którą też poznał tu, przy tej budowie. Mają ogromny motor-home i przemierzają te obszary rok w rok. Starzec opowiada o budowie mostu na Sikkani River, tego, co to się dwa razy zawalił. Pytam go o motywy tej pracy, bo to wtedy była wojna, więc Pentagon wydał rozkaz: "Wybudować drogę!" i cześć, ale mój rozmówca dodaje, że za tę pracę rząd USA płacił ogromne pieniądze. Przykładowo, jeśli przeciętny urzędnik w USA zarabiał 10 dolarów dziennie, to ten sam urzędnik na Alaska Highway zarabiał od 30 do 300 dolarów dziennie, zależnie od stanowiska. Potem przynosi jakieś zdjęcia, książki i opowiada dalej. Po kolacji wyruszam na zwiedzanie miasta. Wprawdzie Whitehorse składa się z kilku zaledwie ulic: w jedną stronę idą równolegle ulica Druga i Czwarta, a ulice Pierwsza, Trzecia, Piąta i Siódma biegną prostopadle do nich. Aż dziwne się wydaje, że Whitehorse zamieszkałe jest przez 23 tysiące ludzi. Miasteczko jest przeurocze. Cóż robić w takim mieście, gdy noc trwa 20 godzin, a temperatura nie podnosi się wyżej niż minus 30 stopni przez pół roku?! Wielu mieszkańców ucieka w alkoholizm i to jest największą plagą tego ładnego miasteczka. Na drugi dzień a była to niedziela, przed południem idę do kościoła gdzie spotykam szwendających się wiernych, ale księdza ani śladu. Okazało się, że w Jukonie jest niedobór księży i jak trzeba, to miejscowy kapłan jedzie gdzieś do oddalonych wsi, żeby tam odprawić nabożeństwo. Muszę czekać, aż Wielebny wróci. Po mszy na schodach kościoła podchodzi do mnie jakaś miejscowa kobieta. Jest przesadnie słodka a uprzejmość ścieka z niej płatami w towarzystwie sztucznego uśmiechu. Pyta mnie skąd jestem? Z Polski odpowiadam? Patrzyła na mnie jak na osobę z innego świata. Ludzie tu w Kanadzie tak mają - taki sposób bycia. Kiedy Ona mówi ja między czasie oglądam ogromną mapę diecezji, wiszącą na ścianie. Wreszcie żegnam się i przechodzę na drugą stronę ulicy i udaję się do Muzeum McBride. Jest to niewielka, ale niezwykle interesująca i treściwa wystawa o złotonośnych rzekach Jukonu, o kopalniach złota, o życiu mieszkańców, nawet o pościgach za groźnymi przestępcami, którzy tutaj właśnie mieli nadzieję ujść sprawiedliwości. Można zobaczyć, na czym polegało płukanie złota, sprawdzić i poczuć, dlaczego złoto osiadało zawsze najgłębiej, obejrzeć krótki, ale ciekawy film o rozwoju miasta i kopaczach złota, bo przecież właśnie tu było sto lat temu jedno z najżywiej pulsujących i rozwijających się miast. Z Whitehorse wyruszały w górę Jukonu parostatki z tłumami poszukiwaczy, by w drodze powrotnej tymi samymi statkami przywozić skrzynie wydobytego złota. I tu w muzeum można dziś zobaczyć kopie mieszkań urzędników, którzy sami już nie wiedzieli, co robić z forsą, więc zamawiali sobie meble z Londynu, ciuchy z Paryża, tytoń do fajek z Amsterdamu, a zasłonki do okien z Pekinu czy Szanghaju. Miasto kwitło czerpiąc krociowe zyski z handlu złotem. A jeszcze na podwórzu tego muzeum stoi oryginalna lokomotywa z początków wieku, stoją konne powozy jak z filmu "Bonanza", pod plastikową wiatą jakiś gość ciosa ogromne canoe - jak kiedyś - z jednego pnia, i jak kiedyś używa do tego tylko siekiery. Ta siekiera ma się do kanoe jak mucha do człowieka, ale brodaty cieśla radzi sobie znakomicie. Okrawki od tej łodzi - czerwone drewno cedrowe - namoczone dają miłą woń. Włożysz kilka skrawków do szafy z bielizną i masz naturalny dezodorant do ciuchów. Jeszcze z tyłu wypatrzyłem rekonstrukcję mieszkania i czas zabierać się w drogę.
Historyczne miejsce przekroczenia granicy pomiędzy Canadą i USA
Za Whitehorse już zaczynają się tereny prawie traperskie, chociaż droga jest jeszcze niezła, ale to jest droga ku granicy. Zrobiłem pamiątkowe zdjęcie z tego krańca i pomyślałem: co dalej? Zawsze mógłbym się wrócić z powrotem do Vancouver ale nie po to tyle jechałem by teraz zawrócić. Teraz narodziło się pytanie jak dalej jechać na Alaskę? kiedy praktycznie droga się kończy. Jednak nie dałem za wygraną i poszedłem do kościoła a właściwie na plebanię ponieważ kościółek był zamknięty. Przywitał mnie mężczyzna ubrany po cywilnemu i zaprosił do środka. Kiedy przedstawiłem mu swój problem, ten chyba duchowny uśmiechnął się, poklepał mnie po ramieniu i powiedział żebym się nie martwił. Podszedł do telefonu i rozmawiał po czym wrócił i oznajmił mi, bym poszedł pod wskazany adres i powołał się na niego a wszystko będzie o’kay. W rzeczywistości po ok. 10 minutach znalazłem się pod wskazanym adresem i człowiek bez żadnego problemu oznajmił mi, że jutro o 330 wyrusza w trasę i abym mu powiedział gdzie ma po mnie podjechać .Dałem więc adres mojego motelu a ten tylko powiedział abym się wyspał bo wcześniej muszę wstać. Po drodze zauważyłem bankomat i to na dodatek czynny. Wybrałem tak na wszelki wypadek jakąś tam niewielką kwotę i poszedłem już prosto do motelu. Poprosiłem tylko aby mnie obudzili o 245 , na to właściciel powiedział, że o wszystkim już wie i żebym się nie martwił .Kiedy stałem przed motelem o godzinie 330 podjechał ogromny 18-kołowy Truck. W pierwszej chwili nawet nie zareagowałem ponieważ myślałem, że będzie to coś mniejszego kalibru, ale kiedy kierowca wyszedł to go poznałem i pomógł mi wsiąść do kabiny. Wejście do takiego wehikułu nie jest takie proste bo jest bardzo wysoki.

Chwila przerwy w drodze na terytorium Alaski
Kiedy już byłem w środku rozpoczęła się jazda. Przyznam, że kierowca był doskonały, bardzo fajnie rozmawiało się nam i bardzo wiele dowiedziałem się o życiu ludzi którzy mieszkają na tak dalekich krańcach. Droga wiodła cały czas przez pustkowie i lasy, asfalt był znakomity i tylko z przeciwka co jakiś czas mijały nas takie same Truck. Minęliśmy tylko coś co było podobne do zabudowań i gdyby nie tabliczka z napisem Koldern to nic nie było więcej. Po około 7-godzinach nagle kierowca Trucka zwalnia i powoli przejeżdża przez jakąś tam rampę. Pokazuje tylko jakiś tam identyfikator i kontroler nakazuje jechać dalej. Ale mój kierowca zjeżdża na parking i mówi abym wziął swój paszport i poszedł do tego budynku. Tak też uczyniłem. Okazało się, że jest to stanica graniczna pomiędzy Canadą a USA. Jak się okazało było to słynne Alcan, przejście graniczne pomiędzy Canadą i USA.
Alaska - Tajemnicza i piękna
Kiedy wszedłem do środka i dałem swój paszport to człowiek w mundurze bardzo się długo na mnie patrzył po czy zaczął się uśmiechać i żartem zapytał? skąd ja się tutaj wziąłem, po od paru lat żaden cywil czy inny turysta nie przekraczał w tym miejscu granicy. W pierwszej chwili myślał, że ja jestem Rosjaninem, ale jak zobaczył mój paszport to oniemiał z wrażenia.Za chwilę wszyscy się zbiegli i zaczęli ze mną rozmawiać i patrzyć jak na osobnika z innej planety. Ten człowiek nic się mnie nie pytał więcej. powiedział tylko, że muszę zapłacić 6 $ i 30 centów jako taxę wjazdową, przybił odpowiedni stempel zszywaczem przymocował do paszportu dowód wpłaty i to wszystko. Natomiast to co się wydarzyło po chwili
przeszło moje najśmielsze oczekiwania: jedna z osób które tam się zgromadziły podeszła do mnie i dała mi takie pudełko i powiedziała, że do na drogę. Nie chciałem tego zabrać ale nie było mowy o odmowie i zaczęli się pytać co mnie przygnało z tak dalekiego kraju tutaj w te dzikie strony. Powiedziałem im, że jestem w trakcie realizacji niesamowitego zdarzenia, jaki jest dotarcie do Alaski.
Alaska - Krajobraz
Po chwili wszyscy odprowadzili mnie do tego Trucka, a jeden z sympatycznych ludzi powiedział abym się trzymał ciepło i bym nie zamarzł na Alasce po czym pomogli wejść do kabiny i na odjazd rękami pomachali. Truck ruszył a kierowca popatrzył się na mnie i jakoś tak dziwnie mnie zapytał? co się właściwie wydarzyło, że wszyscy mnie odprowadzili i pożegnali tak serdecznie. Odpowiedziałem mu, że nie mam zielonego pojęcia o co w tym wszystkim poszło. Na to kierowca powiedział mi: przecież to było: Immigration Office. Kiedy to usłyszałem i dotarło to do mnie dopiero w tym momencie, wówczas zrobiło mi się słabo z wrażenia. Kierowca, a miał na imię Tony powiedział tylko abym popatrzył do paszportu, bo coś tam może być. Kiedy przeglądałem kartki paszportu nie bardzo wiedziałem czego mam szukać. Wówczas Tony powiedział: sprawdź na jak długo masz wbitą visę pobytową Kiedy udało mi się z wrażenia odnaleźć odpowiednią stronę to okazało się, że mam wbitą visę na 12-miesięcy!!W pierwszej chwili pomyślałem: po co mi tak długi okres ważności visy pobytowej? Kiedy powiedziałem to Tonemu on odpowiedział; congratulation.
Dotarło do mnie wówczas co to oznacza i co się wydarzyło.
Tony prowadził tego wspaniałego TIR-a z prędkością średnie 90 mil/godzinę i wcale nie odnosiłem wrażenia że tak szybko jedziemy. Kolejnym przystankiem jaki Tony zrobił było właściwie skrzyżowanie na którym było napisane, że jest to miejscowość TOK. Przyznam, że oprócz przydrożnej knajpki nic tam nie było. Weszliśmy do środka i Tony od razy zamówił dwa lunche pomimo, że ja o nic nie prosiłem. Zjedliśmy, chwilkę odpoczęliśmy i wyruszyliśmy w dalszą drogę. Zapytałem Toniego: gdzie prowadziła ta droga na południe, ponieważ myśmy pojechali na północy zachód.Ta droga na południe prowadziła do miasta Anchorage. Natomiast myśmy się kierowali do miasta Fairbanks. Po drodze w dalszym ciągu rozmawialiśmy trochę o historii Alaski, ale Tony był bardzo cieńki bo kiedy opowiedziałem mu trochę tej jego historii to nie bardzo mógł pojąć.Jak dowiedział się ode mnie, że: pierwsza wzmianka o Alasce pochodzi z XVIII wieku
Alaska - Lodowiec Suprise
Notatkę sporządził w 1974 roku kapitan Georgie Vancouver, w której opisał: odległe cudowne góry pokryte śniegiem i lodem. Kapitan prowadził badania nad Zatoką Cooka a jego notatka bez wątpienia dotyczyła szczytów obecnie noszących nazwę: McKinley i Mont Foraker. Oba wierzchołki znalazły się też na mapie opracowanej w 1839 roku przez carskiego gubernatora Alaski – Ferdynanda von Wrangella. Kiedy powiedziałem Tonemu również, że 28-lat później rząd amerykański kupił Alaskę od Rosji za 7 mln dolarów tj. po 2 centy za akr. i że
wkrótce odkryto na tym terenie złoto i rozpoczął się dopiero ruch w interesie. Wówczas Tony zapytał mnie: skąd ja to wszystko wiem? Powiedziałem mu, że pomimo zamieszkania tak daleko od stron w których on żyje, europejczycy interesują się historią innych narodów i kontynentów. Długo na mnie patrzył ze zdziwieniem. Późno wieczorem dodarliśmy do Fairbanks i tutaj Tony mnie bardzo zaskoczył: powiedział, że bardzo fajnie się nam jechało i nie przypuszczał że może tyle się dowiedzieć o historii krainy w której żyje i dopiero europejczyk uświadomił mu jak piękna jest ta historia. Powiedział również ,że musi opowiedzieć to wszystko swoim dzieciom. Kiedy zatrzymaliśmy się wreszcie przed jakimś tam zajazdem to powiedział mi tylko: nic się nie martw, jesteś gościem mojej krainy i pamiętaj że ludzie tutaj są całkiem inni niż na kontynencie.
Fairbanks - Rzeźba Lodowa.
Wysiedliśmy z TIR-a i poszliśmy do zajazdu w którym było bardzo przytulnie. Była to godzina około 2300 i mieliśmy obaj dosyć jazdy. Tony poszedł do właściciela zajazdu coś mu tam powiedział i zaraz wrócił. Po chwili podeszła do naszego stolika młoda i zarazem piękna dziewczyna i przyniosła jedzonko. Przyznam, że nawet nie patrzyłem na to co ono zawiera tylko zabrałem się do jedzenia czegoś gotowanego. Tony cały czas mnie obserwował jakby coś mi chciał powiedzieć. Kiedy zjedliśmy podszedł właściciel zajazdu i powiedział, że mamy już pokoje przygotowane. Jeszcze nadal nie kojarzyłem o co w tym wszystkim chodzi .Mieliśmy pokoje obok siebie, które były jak na warunki podróżnicze dla mnie, to super komfortowe. Położyłem plecak i zacząłem przygotowywać sobie kąpiel. Pochwali usłyszałem pukanie do drzwi, a kiedy otworzyłem to zobaczyłem Taniego, który miał na twarzy taki wyraz jakby coś miał mi powiedzieć. Kiedy wszedł powiedział otwarcie, że on jutro rano wraca powrotem i będzie mu smutno jechać samemu, ale żebym się nie martwił bo on w ramach wdzięczności wszystko załatwił z właścicielem zajazdu i każdą pomoc jaka będzie mnie potrzebna to uzyskam i to obojętne gdzie będę na terytorium całej Alaski. Zapytałem więc Taniego jak mam to rozumieć? a on odpowiedział, że moja osoba takie na nim wywarła wrażenie, że nie wie jak się mnie ma odwdzięczyć. Powiedział, jeszcze na pożegnanie takie słowa: pamiętaj, zyskałeś na tak odległej krainie prawdziwego przyjaciela i kiedykolwiek będziesz w potrzebie obojętnie z jakiego krańca ziemi zawsze zwracaj się do mnie a ja tobie zawsze pomogę.
Fairbanks - Rzeźba Lodowa podświetlona
Patrzyliśmy się na siebie i obojgu nam popłynęły łzy wzruszenia. Uściskaliśmy się i Tony poszedł. Kiedy leżałem w wannie długo rozmyślałem nad słowami Toniego i muszę powiedzieć, że jest to osoba nietuzinkowa, pomimo że żyje w tak innych warunkach jak my europejczycy. Po kąpieli położyłem się do bardzo wygodnego, szerokiego łóżka i od razu zasnąłem. Rano obudziłem się około 800, zrobiłem poranną toaletę i zszedłem na dół aby coś zjeść. Usiadłem przy stoliku i patrzę na to wszystko co się wokół dzieje.
Po chwili podeszła do mnie ta sama piękna młoda dziewczyna i zaproponowała mi na śniadanie jajka na bekonie surówkę pieczywo i coś do picia. Uprzedzając jej
dalsze słowa powiedziałem, że ja kawy nie piję i proszę o herbatę. Po paru minutach wszystko zostało przyniesione do stolika a dziewczyna tak bardzo miło i sympatycznie się do mnie uśmiechała. Kiedy odeszła zacząłem spokojnie wszystko rozważać, jak dalej mam jechać i co robić. Kiedy skończyłem jeść śniadanie podeszła ta sama piękna dziewczyna i zaczęła zbierać ze stolików. Zapytałem więc o kilka szczegółów dotyczących samego miasta. Bardzo chętnie odpowiadała na moje pytania i odniosłem wrażenie, że coś chce powiedzieć ale jakoś nie miała odwagi. Pomogłem jej więc w tym i powiedziałem aby bez żadnych uprzedzeń mówiła. To odniosło skutek i od razu zaproponowała mi, że jeżeli chcę to może mnie oprowadzić po mieście i na dodatek możemy pójść pooglądać również niebywałą atrakcję, która jest jednym z głównych wydarzeń Alaski.
Powiedziała że jest to Święto Lodu. W tym czasie przyjeżdżają do Fairbanks z całej Alaski a także z północnej Kanady tysiące ludzi, by uczestniczyć w zbiorowych obserwacjach północnej zorzy polarnej i konkursach lodowej rzeźby. Jednak najważniejszą częścią Święta Lodu pozostają od dziesięcioleci jednak Otwarte Północnoamerykańskie Mistrzostwa Psich Zaprzęgów. W zawodach startują setki śmiałków i kilkakrotnie więcej psów, głównie rasy husky .Zwycięzca przez cały rok chodzi w glorii Mistrza Północy.
Fairbanks – Wspaniałe rzeźby z lodu.
Długie i ciężkie wyprawy trudno jest sobie wyobrazić bez tych zwierząt, które obdarzone są wspaniałą kondycją, potrafią biec bez przerwy przez osiem godzin ciągnąc sanie z prowiantem wystarczającym na cztery tygodnie samotnej wędrówki. Są przy tym szybkie jak wicher. Kto zasiadł w takim zaprzęgu to poznał smak diabelskiej przygody. Kiedy skończyła mówić, zapytałem jej: a co z pracą? odpowiedziała, że ojciec nie będzie miał żadnych przeciwwskazań. Przyznam, że było to dla mnie bardzo korzystne rozwiązanie ale z drugiej strony nie bardzo mi wypadało angażować w to wszystko całkiem obcą dziewczynę o tak pięknej urodzie. Dlatego w pierwszej chwili powiedziałem jej że nie chciałbym robić kłopotów, ale dziewczyna wzięła mnie za rękę i powiedziała: załatwione ( o’kay ). Teraz już nie miałem żadnej możliwości odmówienia i poszedłem do pokoju aby się odpowiednio ubrać bo mróz był duży jak dla europejczyka. Zwiedzanie miasta zajęło nam prawie trzy dni, lodowe atrakcje były oglądane o różnych porach nawet tych wieczornych kiedy wszystko zostawało odpowiednio oświetlone. Natomiast Zorza Polarna była dla mnie przynajmniej nie lada atrakcją ponieważ ja nigdy takiego zjawiska wcześniej nie widziałem w sposób bezpośredni.
Zorza Polarna na północy Alaski
Miasto jest duże, posiada Wyższą uczelnię, jest bardzo mądrze ułożone, komunikacja działa bardzo sprawnie, wszyscy są bardzo mili i bogactwo widać w każdym miejscu, począwszy od samochodów terenowych aż po wystroje ulic i prywatnych domów. Tutaj można bardzo wygodnie żyć i nie ma żadnych trudność w komunikacji pomiędzy resztą świata, ponieważ jest lotnisko na którym lądują duże samoloty. Przed pomnikiem Eskimosów robię sobie pamiątkowe zdjęcie. Samo centrum jest niewielkie. Kilka ulic - nie za długich, trochę sklepów z pamiątkami, trochę urzędów. Fairbanks uznawane jest za nieformalną stolicę
Alaskańskiego Interioru. Jest tu sporo filii oficjalnych urzędów Stanowych oraz różnych zarządów biznesowych. Jest też sporym ośrodkiem kulturalnym i oświatowym. Po spacerze w centrum jadę do dzielnicy handlowej , gdzie jak w każdym większym mieście jest sporo supermarketów i domów handlowych. Natomiast na przedmieściach jest skwer o nazwie Alaskaland Theme’a Park gdzie znajduje się słynny parowiec Nenana, który przywiózł do alaskańskiego eldorado żądnych bogactwa poszukiwaczy złota. Kiedy wracaliśmy wieczorami do zajazdu, ta piękna dziewczyna o niespotykanej wprost urodzie i imieniu Jenny, była bardzo bezpośrednia i wielokrotnie się mnie pytała: skąd ja tak biegle mówię po angielsku? kiedy na jej prośbę powiedziałem kilka zdań po polsku to wpatrywała się we mnie jakbym był z innej planety. Kiedy przetłumaczyłem jej to co powiedziałem po polsku to Ona chciała również za mną to po polsku powtórzyć. Po paru próbach skapitulowała i powiedziała, że język polski jest bardzo trudny dla niej. Tak więc rozmowa po angielsku ze mną sprawiała jej dodatkowa przyjemność bo nie musiała się specjalnie wysilać aby mnie coś powiedzieć.
Zorza Polarna na południu Alaski
Pobyt w Fairbanks był dla mnie pierwszym spotkanie z mieszkańcami Alaski i to od razu w tak dużej aglomeracji miejskiej. Wieczorem ostatniego dnia poszedłem do gospodarza zajazdu aby się z nim rozliczyć. Usiedliśmy przy stoliku w jego biurze na zapleczu i zaczęliśmy rozmawiać. Byłem mu bardzo wdzięczny za to że zwolnił córkę z pracy i dzięki Niej mogłem to wszystko poznać. Właściciel zajazdu widać, że był zadowolony z tego co mu powiedziałem i podał mi ręke. Ja natomiast przystąpiłem do sprawy rachunku za całą gościnę. Gospodarz zajazdu wysłuchał mnie i poklepał po ramieniu mówiąc, że wszystko jest o’kay. Nie bardzo zrozumiałem o co chodzi, ale On tylko się uśmiechnął i powiedział, abym zawsze o nich pamiętał gdziekolwiek będę i że zawsze mogę liczyć na pomoc z jego strony. Jest to druga osoba na tej zimnej ziemi, która mnie tak gorąco przyjęła. Powiedział również, że jakbym miał ochotę to bardzo chętnie mnie przyjmie do pracy w zajeździe i córka byłaby bardzo szczęśliwa. Teraz już szybko zrozumiałem, że praca dla mnie jest w zasięgu mojej ręki ale niestety teraz jest to dla mnie nierealne ponieważ ja musze jechać dalej. Moim następnym etapem było Prudhoe Bay, które leży na samej północy. Dostanie się tam jest bardzo trudne ale jednak możliwe ponieważ jest tam droga przejazdowa. Natomiast pozostała sprawa czym tam dojechać? Gospodarz zajazdu, pomógł mi w tym bardzo bo za dwa dni jechał tam jakiś transport i załatwił mi że mogę się z nim zabrać. Odległość była bardzo duża i to już wśród białości krajobrazu. Kiedy wyjeżdżałem z Fairbanks, gospodarz wręczył mi pakunek a w nim żywność. Było to bardzo miły gest, natomiast córka jego Jenny podeszła do mnie objęła mnie, przytuliła się do mnie mocno ucałowała ( nie powiem gdzie ) i powiedziała: bym o niej pamiętał i jeszcze ponownie przyjechał.
Tak wyglądała gościna u ludzi całkiem mi obcych, których na dodatek spotkałem pierwszy raz w życiu. Kolejnym TIR-em jechaliśmy bardzo długo i zatrzymaliśmy się tylko jeden raz na nocleg w jedynej malutkiej miejscowości na tej trasie o nazwie: Wisemen. Tutaj nastąpiło kolejne zaskoczenie; znowu mnie ugoszczono całkowicie bezpłatnie i na drugi dzień wyruszyliśmy TIR-em dalej. Wieczorem dotarliśmy do Prudhoe Bay, bardzo małej rybackiej miejscowości, w której panowała absolutna cisza a ludzie to sami lapończycy i eskimosi. Wszyscy bardzo charakterystycznie ubrani i uśmiechnięci.

Para w strojach codziennych
W tej malutkiej miejscowości byłem dwa dni i zrobiła na mnie wrażenie innego świata, w którym żyją ludzie na całkiem innych zasadach niż nam się to może wydawać, i do których człowiek jest przyzwyczajony. Nikomu się nie śpieszy, uśmiech jest na każdej spotkanej twarzy i to nie tylko wynikający z ich charakterystycznych rysów twarzy. Oni tacy są, spokojni, gościnni, serdeczni i bardzo otwarci dla drugich. Nie przypuszczałem, że takich ludzi mogę spotkać na naszej Ziemi, i dlatego warto było tutaj przyjechać aby poznać smak całkowicie innego świata, w którym walutą płatnicza jest dolar amerykański.
Prudhoe
Jak bardzo odmienne są nacje żyjące w tym samym kraju amerykańskim określanym jako Stan Ostatniej Granicy, a przecież są to również ludzie o normalnych potrzebach dnia codziennego. Przyznam również, że z ciekawości obmyłem ręce w wodach Morza Beauforta i pierwszym wrażeniem było takie, że wcale nie było ona tak zimne jak się spodziewałem, nawet bym powiedział iż było ciepłe w stosunku do temperatury otoczenia, która wynosiła minus 320C. Ponadto wcale nie była całkowicie zamarznięta zwłaszcza w zatoce. Jest to zapewne zasługa jakiś tam prądów dennych. Przez te parę dni mieszkałem u ludzi do których mnie zaprowadził kierowca tego drugiego TIR-a. Gospodarze tej prywatnej posesji byli bardzo gościnni i zarazem serdeczni. Udostępnili mi osobny pokój z wszystkimi sanitarnymi wygodami. Jadłem to co jest u nich na porządku dziennym tj. ryby pod różnymi postaciami łącznie z rybą na surowo. Głównym daniem to łosoś i inne dziwne ryby. Surowego mięsa zwierzęcego to oni nie znają bo nikt tutaj nie hoduje ze względu na warunki atmosferyczne i nawet w sklepach nie sprowadza się żadnej surowizny, natomiast w konserwach wszystko jest łącznie z szynką i stekami bo o kiełbasie to chyba nikt tu nie słyszał. Czekała mnie teraz sprawa wyjazdu z tego odległego północnego krańca Alaski, zwłaszcza że moim kolejnym przystankiem jest miejsce o nazwie Wales, leżącego na samym zachodnim krańcu Alaski. Dojazd tam jest praktycznie z Prudhoe Bay drogą lądową niemożliwy, ponieważ nie ma takiej drogi. Pozostaje tylko samolocik, który jest niesamowitą normalnością tutaj na Alasce. Lotnisk jest tutaj ponad 300 a licencję pilota wydaje się tak łatwo, jak gdzie indziej zwykłe prawo jazdy. Praktycznie to co drugi mieszkaniec tych odległych rubieży ma swój sportowy samolocik i jest on traktowany jako najnormalniejszy środek lokomocji.
Lodowiec Ruth
Oczywiście nigdy nie leci jednocześnie kilka samolotów w jedno miejsce tylko wszyscy się umawiają aby nie dublować latania. I w taki oto sposób mnie się udało przelecieć takim sportowym samolotem i to całkiem za darmo taki obszar Alaski zanim dotarłem do miejscowości Kotzebue jako miejscowość pośrednia do Wales Kiedy tak przelatywałem widziałem oprócz niesamowitych ilości śniegu i lodu, również różowe i szare skały spadające do morza oraz lasy bez jednej osady ludzkiej, ciągnącej się przez setki kilometrów. Widok niezapomniany i również
dlatego warto było jechać w taki właśnie sposób by móc poznawać to co praktycznie jest dla normalnego europejczyka nawet nie do pomyślenia, że nie powiem o samym wyobrażeniu tego wszystkiego sobie. Kiedy jedzie się TIR-em nie widać tego co jest uwidocznione z wysokości lecącego samolotu. Kotzebue to miejscowość trochę większa od Prudhoe Bay, ale też leżąca na morzem tylko trochę innym: Morzem Czukockim. Kotzebue leże u wejścia do ogromnej zatoki o tej samej nazwie. Jest więcej sklepów i widać trochę większy ruch na ulicy, chociaż po bardzo wczesnym zmroku cały ruch powoli zanika i wszystko pustoszeje. Ja zatrzymałem się w małym zajeździe, w którym również nocował mój pilot samolotu. Wiele rozmawialiśmy po drodze i musze przyznać, że ludzie z Alaski są niesamowicie pozytywnie nastawienie do innych ludzi. Oni mają w sobie to coś o czym mogą tylko pomarzyć amerykanie z kontynentu czy europejczycy. Przejawia się to w tym, że nie są materialistami!!! Nigdy nie pytają się o to czy masz pieniądze.
Alaska - Tundra
Dla nich najważniejszy jest drugi człowiek, jego bezpieczeństwo i czy ma co jeść i gdzie spać. Jakież jest to dziwne dla nas ludzi z tego bardziej cywilizowanego świata. Zastanawiałem się cały czas, skąd się to u nas wzięło i gdzie był tego początek. Przecież ci ludzie potrafią żyć tak bardzo normalnie, bez zazdrości o jakieś tam lepsze dobra u innych, wzajemnie sobie pomagają i jest im ze sobą bardzo dobrze. A my?? dlaczego nie potrafimy im dorównać w tych podstawowych sprawach dnia codziennego, co spowodowało że gonimy za kasą zapominając o drugim człowieku. Dlaczego nie widzimy w drugim człowieku – właśnie człowieka, tylko próbuje się go wykorzystywać dawno już poza wszelkie granice przyzwoitości i normy moralno-etyczne. Jest to sprawa, którą się nie dostrzega już w żaden sposób, ponieważ jest to całkowicie wypaczone i zdeformowane przez samych ludzi żyjących na całkiem innym kontynencie i w całkiem innych warunkach materialnych. Dlaczego zatraca się poczucie godności ludzkiej w imię wzrostu kasy na koncie bankowym? Czy to w tym wszystkim nam europejczykom i amerykanom z kontynentu chodzi?? A gdzie jest człowiek ten przedstawiciel „naczelnych” który przecież był kiedyś normalnym osobnikiem! Kiedy jestem właśnie tutaj na tej wspaniałej krainie o nazwie Alaska co w języku Aleutów oznaczało: wielki biały błękit na wschodzie, widzę wszystko w prawdziwie normalnych kolorach i barwach ze wszystkimi odcieniami szarości dnia codziennego. Jest to wszystko tak pięknie uwypuklone i klarownie czyste, że wprost nie realne, a jednak to tutaj jest na porządku dziennym i jest to zwyczajna normalność.
Wales - Kościół
Mieszkańcy Alaski, jak dotychczas miałem to możliwość zauważyć żyją w całkowitej harmonii ze sobą, z otaczającą ich przyrodą, gdzie za wycięcie; choinki grozi wysoka kara, a lasów jest tutaj nieskończone połacie, i nikt nawet nie pomyśli aby zakłusować na zwierzynę, której jest tu pod dostatkiem i to
wszelakiego gatunku. Ludzie żyjący tutaj to wspaniali obywatele tej Ziemi, którą my europejczycy, azjaci, afrykanie, amerykanie i inne narody tak bezwzględnie niszczymy, by zaspokoić swoje i to wielokrotnie chore ambicje dla pokazania się i zaimponowania innym. Dlaczego zatraca się to wszystko, co tutaj na Alasce jest czyste, prawdziwe, naturalne i tak czysto ludzkie? Mieszkam w małym zajeździe z wszystkimi wygodami i próbuję rozwiązać problem dotarcia do Wales. Co prawda nie jest to już odległość tak duża jak dotychczas przebyłem ale nadal pozostaje problem całkowitego braku drogi lądowej. Co prawda jest jeszcze możliwość dopłynięcia drogą morską ale za dużo czasu zajęłoby to. Tak więc pozostaje ponownie droga powietrzna. Rozmawiałem z gospodarzem zajazdu i powiedział mi o pewnych możliwościach, tylko że musi zorientować się o najbliższym terminie. Na czas oczekiwania, zwiedzałem to małe miasteczko i wielokrotnie słyszałem mowę rosyjską. Wszędzie gdzie tylko zaglądałem byłem bardzo mile witany i nikt mi nie wciskał swojego towaru jak to ma swoje miejsce na innych kontynentach. Wręcz przeciwnie, wszędzie starano się mnie ugościć i to nawet w sklepach czy innych magazynach.
Alaska - Tajga
Poczęstunek w postaci gorącego napoju kawy czy herbaty jest normalnością poza tym każdy może wejść i ogrzać się nawet jeżeli nic nie ogląda ani nie kupuje. Zawsze jest miła atmosfera szczerości, bezpośredniości i uczciwości. Kiedy wieczorem wróciłem do zajazdu to gospodarz powiedział mi, ze wszystko już załatwił i jutro o 1000 jak będą odpowiednie warunki atmosferyczne to mogę lecieć do Wales położonego najdalej na zachód Półwyspu Stewarda a dokładniej na przylądku Księcia Walli. To była dobra nowina i byłem mu wdzięczny za fakt zajęcia się moją sprawą. Na to konto gospodarz zaprosił mnie wieczorem na pożegnalny poczęstunek. Długo rozmawialiśmy o mojej podróży, o kraju rodzinnym i ludziach których ja tutaj spotkałem. Był czas na wspomnienia, i o historii jego rodziny. Kiedy pod koniec zeszła z mojej strony rozmowa na regulowanie rachunku, wówczas gospodarz popatrzył się na mnie, uśmiechnął a jego żona wzięła mnie za rękę i powiedziała przemiłym głosem: nie ma o czym mówić. Zaszokowało mnie to i podszedłem do każdego z nich objąłem serdecznie i podziękowałem za wszystko. Jak się na drugi dzień okazało to jednak nie za wszystko im podziękowałem, ponieważ wtenczas jeszcze nie wszystkim wiedziałem a Oni zrobili mi wspaniałą przysługę która dla turysty – podróżnika jest niezmiernie ważna i zarazem istotna.
Wales
Samolot, którym miałem polecieć czekał na prywatnym lotnisku – polu specjalnie przystosowanym do tego. Sam lot był stosunkowo krótki bo zaledwie 4-godzinny.Kiedy wylądowaliśmy w Wales było już po południu i zaczynało się ściemniać. Pilot tego samolociku zaprowadził mnie do motelu w którym zanocowaliśmy. Na drugi dzień rano kiedy wstałem Harrego – pilota tego
samolociku już nie było ponieważ poszedł załatwiać swoje sprawy tak, by móc wcześniej wylecieć w drogę powrotną. W tym dniu postanowiłem zwiedzić tą miejscowość i zapewne nic by nie było szczególnego gdyby nie pewien drobiazg: otóż przy dobrej widoczność z nadbrzeża pomimo pewnej znacznej odległości można dostrzec brzeg ziemi Syberii – Półwysep Czukocki oddzielony Cieśniną Beringa.To jest podobnie jak w Gibraltarze, z którego można również dostrzec brzeg kontynentu afrykańskiego. Niby drobna sprawa, jednak dla każdego Globtrotera jakże znacząca. Mnie udało się dopiero po dwóch dniach ujrzeć brzeg lądu rosyjskiego, ponieważ wtenczas poprawiła się widoczność. Przyznam, wrażenie jest niezapomniane zwłaszcza że dla nas europejczyków Rosja kojarzy się z Jej zachodnimi terytoriami. Teraz już mogę powiedzieć, że widział Rosję również w jej najdalszym krańcu wschodnim. Zacząłem dowiadywać się jak mógłbym dostać się do Anchorage, które było moim kolejnym miastem. Przyznam, że wydostanie się z tego miejsca nie było łatwe, ponieważ mieszkańcy są całkowicie samowystarczalni pod względem swoich potrzeb konsumpcyjnych i nie mają potrzeb związanych z przemieszczaniem się, a drogą lądową nie była szans ponieważ nie ma dróg. Postanowiłem zadzwonić do Jenny z Fairbanks by mi coś doradziła. Przyznam, że było to dla mnie trochę krepujące ale trzeba było spróbować.
Przylot Jenny do Wales
Kiedy wieczorem zadzwoniłem do Jenny i powiedziałem o swoim problemie to od razu zauważyłem, że ta dziewczyna chce mi pomóc, a nie odpowiada jak to przystało na kontynentalnego amerykanina; że jest mu przykro i nie może mi pomóc. Powiedziała tylko żebym się nie martwił i jutro rano mi oddzwoni. Rzeczywiście, rano obudził mnie telefon i Jenny swoim pięknym głosem powiedziała, że wszystko jest już załatwione i na następny dzień ktoś po mnie przyleci samolotem. Takiego rozwiązania nigdy bym się nie spodziewał!! Pozostało mi tylko spokojnie czekać do następnego dnia, a między czasie cały dzień spacerowałem o okolicy zachwycając się wspaniałą naturalną przyrodą. Moim celem jak wspomniałem; było Anchorage a potem już tylko na południe. Wieczorem jeszcze tego samego dnia wyprałem wszystkie swoje rzeczy by na rano było wszystko suche. Noc była trochę niespokojna zwłaszcza, że krótko spałem, ponieważ właściciel tego motelu zaprosił mnie na pożegnalną kolacje przy której długo rozmawialiśmy. Kiedy zacząłem mówić o rachunku za gościnę wówczas gospodarz a właściwie jego urocza żona uśmiechnęła się i powiedziała: nie ma żadnego rachunku!. Było to dla mnie ogromnie krępujące i zapytałem się: dlaczego?
Mount McKinley widziany z Denali Center
Odpowiedź była szczera: nie często się im zdarza osoba z tak dalekiego kraju, o którym prawie nic nie wiedzą a mój pobyt przybliżył im coś więcej o tak odległej krainie jakiej jest Polska. Podziękowałem serdecznie i przekazałem im swoje ogromne zadowolenie. Na drugi dzień około południa kiedy pakowałem swoje rzeczy do plecaka usłyszałem pukanie do drzwi. Kiedy podszedłem i otworzyłem to mnie w sekundzie zabrakło tchu!! Ujrzałem Jenny we własnej osobie. Podeszła do mnie i ucałowała mnie na przywitanie. Nie bardzo wiedziałem co powiedzieć bo sądziłem że to będzie mężczyzna. Po chwili objąłem Ją serdecznie. Przez
chwile rozmawialiśmy i okazało się, że przyleciała sama po mnie, czyli; Jenny jest również pilotem! Przecież jest to ogromna odległość, ale dla Nich nie jest to żaden problem. Od razu przeleciało mi przez myśl: czy w naszych europejskich warunkach ludzie byliby do czegoś takiego zdolni? Zastanowiliśmy się co robić dalej ponieważ na ponowny lot jest już za późno i lepiej jest polecieć jutro rano. Tak też zadecydowaliśmy. Wieczorem poszliśmy na spacer by po raz ostatni obejrzeć iluminacje łodzi zacumowanych do nabrzeża przylądka Steward. Cały czas rozmawialiśmy o warunkach życia ludzi na Alasce i pewnej chwili przyszła mi pewna myśl-zamiar: że dobrze by było zobaczyć McKinleya, zwłaszcza że trasa przelotu będzie przebiegała prawie w pobliżu masywu Alaska Ranger. Jenny podjęła temat i zgodziła się spróbować polecieć jak najbliżej szczytu. Teraz ja z kolei znowu zapytałem: czy jest może jakaś szansa aby gdzieś tam w pobliżu wylądować?
Samolot Jenny
Okazało się, że na terenie Parku Narodowego Denali jest wydzielony specjalny pas jako lądowisko dla małych samolotów. To była dobra wiadomość. I w taki oto sposób na drugi dzień przy pięknej pogodzie szczęśliwie wylądowaliśmy na tym mini lotnisku, jednak aby móc dalej cokolwiek zobaczyć było już trochę późno i postanowiliśmy przenocować w Motelu Nord Heaven, który były na miejscu. W czasie rozmowy przy kolacji zapytałem Jenny: czy lubi chodzić po górach? Odpowiedziała twierdząco, a ja nie zamykając tematu zapytałem z kolei; czy nie miałaby ochoty spróbować wejść na McKinleya? Popatrzyła się na mnie z pewnym niedowierzaniem i odpowiedziała; że chyba jest to niemożliwe? A to dlaczego zapytałem? Bo to jest bardzo wysoko! odpowiedziała. Po kolacji postanowiłem ze pójdziemy do kierownika Parku i zapytam się jak to wygląda pod względem prawno-organizacyjnym. Kierownik odpowiedział bardzo zachęcająco, że jest to wszystko możliwe do zrealizowania tylko muszą być spełnione pewne warunki: odpowiednie byty, odpowiedni ubiór, żywność, możliwość noclegu i oczywiście odpowiednia kondycja. Jednocześnie szczerze odradzał samotną wspinaczkę ze względu na lodowiec i dlatego zaproponował wynajęcie odpowiedniego przewodnika zwłaszcza że wyprawa potraw kilka dni i trzeba gdzieś po drodze nocować i również droga powrotna jest istotna. Popatrzyłem na Jenny i zapytałem: czy ma ochotę? Po chwili odpowiedziała że może spróbować. Po załatwieniu wszystkich niezbędnych formalności i opłaceniu kosztów, umówiliśmy się na następny dzień wcześnie rano na wymarsz pod warunkiem odpowiednio korzystnej pogody. Odpowiednie ubiór dla Jenny będzie przygotowany w ciągu godziny a całe zaprowiantowanie będzie przygotowane na rano. Wróciliśmy do motelu i Jenny nie mogła się nadziwić, że dała się namówić na taką wyprawę. Powiedział Jej by była dobrej myśli i nie martwiła się ponieważ wszystko będzie dobrze.
Wewnątrz pokoju w Motelu Nord Heaven
Rano około 800 wszystko było już gotowe do wyjścia; prowiant spakowany w odpowiednie boxy, butle compactowe z gazem propan-butan, namioty śnieżne, śpiwory puchowe, narty i cała niezbędna reszta ekwipunku. Cały bagaż rozłożony na 3-osoby dał właściwy efekt. Jeep podwiózł Nas najdalej jak tylko było to możliwe na tą porę roku by zaoszczędzić nasze siły i przede wszystkim czas. Potem to już tylko piechotą a na sam wytyczony szczyt. Miejscowi Indianie nazywają: Denali czyli tron słońca. Słońce rozkłada promienie na
śniegach u szczytu. Jak nam powiedział przewodnik; na szczyt idziemy drogę klasyczną, czyli po grani West Buttress. Grań ta wyprowadza do ostatniego obozu, położonego na wysokości 5240 m. i właśnie stąd będziemy atakować wierzchołek. Wędrówkę po górę rozpoczęliśmy spokojnie, bez pośpiechu by właściwie następowała aklimatyzacja wysokościowa. Widać było, że nasz przewodnik był dobrze zorientowany w całej wyprawie bo wiedział gdzie robić odpoczynki i w jaki sposób pokonywać skalne półki lodowca w tej wspinaczce. Raki, czekan były nieodzownym atrybutem bez których nie byłoby szans poruszać się w tych warunkach, natomiast lin jeszcze na tym etapie nie używaliśmy. Kiedy słońca zaczynało powoli zachodzić, zaczęliśmy rozglądać się na odpowiednim miejscem na rozbicie namiotów. Samo postawienie namiotów było bardzo krótkie i proste, ponieważ były one tak skonstruowane, że nie trzeba było się zbytnio wysilać by tego dokonać.
Mount McKinley - Cel wyprawy
Kształt przypominał długa rurę z jednej strony ślepo zakończoną a z drugiej strony było wejście. Nie miału żadnych okienek. Jednak największa ich tajemnica było dopiero przed nami; w paru miejscach były odpowiednie zaworki do których podłączało się malutkie butle ze sprężonym powietrzem i poprzez odpowiednie wewnętrzne kanaliki następowało doprowadzanie powietrza do elementów konstrukcyjnych namiotu i w ten oto sposób namiot sam się rozkładał. Natomiast podłoga była skonstruowana bardzo specyficznie; składała się z dwóch komór poziomych oddzielonych od siebie warstwami poziomymi co dawało doskonały efekt izolacyjny od podłoża i przy okazji było bardzo wygodne spanie. Powietrze które było również w całej powłoce zewnętrznej stanowiło również przy okazji doskonałą warstwę izolacyjną. W efekcie po wejściu do środka namiotu bardzo szybko robiło się ciepło ponieważ nie było ubytków ciepła na zewnątrz. Kolor namiotów był jasny ale widoczny z pewnej odległości. Przyznam, że było to wszystko bardzo sprytnie skonstruowane. Przygotowanie posiłku było w miejscu doskonale osłoniętym od wiatru, a ciepło które się wytwarzało z palnika dodatkowo było odprowadzane do wnętrza namiotu. Woda oczywiście była ze stopionego śniegu i przyznam ze była bardzo czysta. Pierwsza noc była spokojna i musze powiedzieć że spało się doskonale chociaż na zewnątrz było -250C to wewnątrz namiotu temperatura wynosiła: +150C. Prawie jak w pokoju motelowym. Rano wcześnie pobudka, śniadanie, pakowanie całego sprzętu i w drogę.
Takie były namioty
Całodzienna wspinaczka była urozmaicona wspaniałymi widokami a słońce dodatkowo bardzo przypalało i gdyby nie odpowiednie filtry na twarz to na pewno bylibyśmy poparzeni. Kiedy przekraczaliśmy wysokość 5000 m n p m, odczuwalna była już różnica ciśnienia i oddychanie stawało się trochę utrudnione nie mniej jednak nie było to aż tak bardzo męczące. Taka
wspinaczka przez 5 dni była rzeczywiście jedyna w swoim rodzaju, ponieważ pomimo ze było nas 3-osoby to praktycznie w ciągu dnia nie rozmawialiśmy wcale poza miejscami postoju na odpoczynek. Taka cisza była bardzo sprzyjająca do rozważań nad własnym życiem, nad sprawami, które tam na dole mają zupełnie inny wymiar.
Takie wyciszenie jest wspaniałym lekarstwem dla organizmu człowieka, który żyje w ciągłym stresie. Dlatego, pomimo wykonywania dosyć znacznego wysiłku fizycznego czułem się o wiele bardziej wypoczęty psychicznie. Obozy pośrednie mieliśmy na wysokości: 3350 m.n.p.m. – Camp 11, 3960 m.n.p.m. – Berdschrund, 41150 m.n.p.m. – Windy Korner. Z ostatniego obózu na wysokości 5240 m.n.p.m. etap dochodzenia już na sam szczyt był bardzo specyficzny, ponieważ końcowa grań łącząca szczyt ze ścianą lodową była dosyć długa, bardzo nasłoneczniona i wietrzna pomimo pięknej słonecznej pogody. Sprzyjające nam warunki i dobra aklimatyzacji dały poważne szanse, że ostatnie 900 metrów pokonaliśmy się w 6 godzin.
Moja osoba na półce skalnej w drodze na McKinleya
Samo wejście na szczyt wiedzie w stromym i zalodzonym terenie, co wymaga czujności i sporych umiejętności technicznych w zakresie posługiwania się sprzętem (raki, czekan, lina). Temperatura na samym szczycie o godzinie 1400 wynosiła: -450C. co było bardzo odczuwalne. Przyznam, że była to najniższa temperatura w jakiej kiedykolwiek mój organizm przebywał. Na sam szczyt dotarliśmy zapięci do lin poręczowych, które zostały założone przez naszego przewodnika który szedł jako pierwsza osoba. Kiedy stanąłem na szczycie McKinleya 6124 m n p m obejrzałem się dookoła w tzw. pełnej panoramie i powiedziałem sobie w duchu: warto było się tak wspinać by zobaczyć to piękno, by moja córka Carolina była dumna ze swojego Ojca i aby być bliżej Boga. Sam wierzchołek pokryty w całości lodem i śniegiem jest o małej powierzchni ale my wszyscy zmieściliśmy się na nim. Ze szczytu rozciąga się piękny widok na zalaną lodem okolicę i sąsiednie góry: Mount Hunter, Mount Foraker. Po udokumentowaniu swojej bytności na tym szczycie w postaci odpowiednich zdjęć trzeba było wracać bo w górach jest zasada; pomimo pięknej pogody może w każdej chwili przyjść jej załamanie i wtenczas sytuacja staje się bardzo niebezpieczna. Dla dodatkowej informacji powiem, że przed atakiem na szczyt wszystkie rzeczy poza tymi niezbędnymi pozostawiliśmy w ostatnim obozie na wysokości 5240 m.n.p.m. by wspinaczka była bardziej komfortowa. Kiedy zeszliśmy bardzo zmęczeni ale i szczęśliwi do tego ostatniego obozu padliśmy i nawet nie mieliśmy siły aby cokolwiek robić, tylko spać. Na następny dzień po śniadaniu rozpoczęliśmy przygotowania do powrót na dół. Ogólnie rzeczy było trochę mniej, ponieważ zapasy prowiantu i gazu już nie była za wiele. Droga powrotna była zaplanowana całkiem inna trasa ze względu że mieliśmy ją pokonać zjeżdżając na nartach. Generalnie zjeżdżaliśmy bardzo powoli i to nie dlatego żeby sobie dłużej po zjeżdżać, lecz aby organizm mógł przystosować się do zmian ciśnienia. Bardzo często robiliśmy postoje konieczne na odpoczynek, posiłek i oglądanie piękna, które z tej wysokości miało całkiem inny wymiar. Jednocześnie cały czas kontrolowaliśmy czas, by przed zapadnięciem zmroku być już na samym dole. I rzeczywiście, tak wspaniale zostało to zorganizowane, że kiedy zaczęło się ściemniać byliśmy już na dole. Wtenczas to Jenny powiedziała: że nigdy nie przypuszczała że może stanąć na tym szczycie i teraz kiedy będzie przelatywała samolotem to będzie miała to wspaniałe uczucie że była na nim.
McKinley - Zejście
Kiedy wreszcie odpięliśmy narty po prawie 8-godzinach jazdy odczułem, że zakończyło się coś moim życiu; kolejne doświadczenie w pokonywaniu trudności fizycznych, że pokonana została pewna bariera psychiczna w sferze obaw przed lękiem związanym z ostrymi prawami natury, która cały czas była pod naszymi nogami. Po odpięciu nart i próbie postawienia stopy na gruncie sama noga się lekko ugięła tak jakby coś było za twarde. Nasz przewodnik zadzwonił telefonem komórkowym do swojego biura i po około 45 minutach przyjechał po nas Jeep który zabrał nas do motelu. Mount McKinley stanowi niezwykły widok dzięki jednaj z największych na świecie deniwelacji; 5000 m w stosunku do oddalonej o zaledwie o 30 kilometrów podgórskiej równiny.
Droga powrotna to zjazd na nartach
Wysokością nie dorównuje himalajskim olbrzymom, jednakże biorąc pod uwagę występujące tu polarne warunki tj. niskie temperatury i silne wiatry jest porównywalny pod względem trudności zdobywaniu ośmiotysięczników. Wieczorem po kolacji długo jeszcze rozmawialiśmy o tej wyprawie, która dla mnie była kolejną. Chciałbym jeszcze wspomnieć o pewnym zjawisku, które dane mi było widzieć również w czasie tej wyprawy; zjawisko Zorzy Polarnej.
Tam na znacznej wysokości często ponad chmurami, Zorza Polarna jest trochę inaczej odbierana niż bezpośrednio z Ziemi tam na dole. Wszystko nabiera pewnego mistycyzmu, ponieważ dolną płaszczyzną są właśnie białe chmury, które dodają tego nieopisanego odczucia którego nie ma z powierzchni Ziemi. Ponadto kolorystyka Zorzy Polarnej jest trochę inna; bardziej kolorowa i intensywna. Natomiast tam na dole z Ziemi, Zorza Polarna całkiem inaczej rozświetla swoim blaskiem piekielnie ciemne niebo. Nigdy wcześniej nie wyobrażałem sobie czegoś tak pięknego i zarazem niesamowitego zwłaszcza że w górach i to tych bardzo wysokich byłem tak wiele razy. Jednak to co zobaczyłem na wysokości 5000 m.n.p.p. przeszło moje największe oczekiwania. I właśnie dla tych przeżyć i odczuć warto pokonywać własne słabości, które tak naprawdę tylko uszlachetniają samego człowieka, wzmacniają psychikę i pozwalają uwierzyć, że człowiek jest w stanie wiele pokonać by potem móc mieć ta radość i satysfakcję w dzieleniu się swoimi przeżyciami z innymi ludźmi.
Zorza Polarna na wysokości 5000 m.n.p.m
Następny dzień był już ostatnim etapem by dotrzeć do Anchorage. Wystartowaliśmy rano, by po około 2 godzinach wylądować na specjalnym pasie międzynarodowego lotniska. Po wyjściu z obiektów lotniskowych udaliśmy się do motelu by zostawić rzeczy. Jenny miała jeszcze w tym samym dniu wracać do swojego domu do Firebanks ale widziałem że nie bardzo ma na to ochotę. Ja w Anchorage miałem być około 3 dni by potem skierować się na Wyspę Kodiak, gdzie chciałem zobaczyć niedźwiedzia Kodiak różniącego się znacznie od słynnego Grizzly.
W tym miejscu powiem kilka słów o niedźwiedziu Grizzly którego widziałem na własne oczy będąc w bezpiecznej odległości od niego.
Moje spotkanie z Grizzlim
Od potomków Indian Aleutów dowiedziałem się, że kiedy w lesie spada na ziemie igła sosnowa; orzeł ja widzi, jeleń słyszy a Grizzly czuje. Jeden powiew wiatru może przynieść zapach, za którym grizzly podąży dziesiątki kilometrów zwłaszcza jeżeli jest to zapach jedzenia. Ten olbrzym o wysokości 2,5 metra i wadze prawie 800 kilogramów jest potężnym drapieżnikiem, przy którym nasz miś żyjący w Tatrach wygląda jak karzełek. Ten olbrzymy mają wielka słabość; uwielbiają słodycze, maliny, jagody, dzika różę, jabłka a najbardziej smakuje im miód. Gdy odkryją leśną barć to nie odejdą dopóki nie wyliżą smakołyki do ostatniej kropli. Jednakże największym ich przysmakiem są łososie gdzie w okresie jesienny potrafią ich zjeść 70 kilogramów czyli 30-tysiecy kcal. Ciekawostką jest również zjawisko, że w tym okresie te osobniki nie wchodzą sobie w drogę by nie tracić energii na bijatykę. Grizzly są zatwardziałymi kawalerami, ze swojego terenu przeganiają nie tylko rywali ale także samice. Ciekawostką jest również zjawisko, że w tym okresie te osobniki nie wchodzą sobie w drogę by nie tracić energii na bijatykę. Grizzly są zatwardziałymi kawalerami, ze swojego terenu przeganiają nie tylko rywali ale także samice. Tylko w okresie godowym okazują im odrobinę czułości, leczy gdy okaże się że niedźwiedzica spodziewa się potomstwa to wtenczas samiec przepędza ją ze swojego terytorium.
Głowa Grizzliego
Niedźwiedzie te mają również podobne upodobania jak i ludzie czyli; świeże powietrze, smaczne jedzenie i święty spokój. Samiec tak bardzo ceni samotność, że z namiętną niedźwiedzicą wytrzymuje zaledwie kilka tygodni a własnych dzieci nie chce nawet oglądać. Małe niedźwiedziątka pozostają pod opieką matki przez 2-3 lata a potem odchodzą na poszukiwanie własnego terytorium. Z czysto energetycznego punktu widzenia niedźwiedź straci więcej kalorii niż zyska po spożyciu małej wiewiórki, ale... jej wnętrzności, mózg i skóra posiadają niezbędne do życia w tundrze składniki (minerały i witaminy), których jedzenie trawy i jagód (rośliny stanowią 90% pokarmu grizzly, turyści NIE SĄ wliczeni w dietę) nie potrafi zastąpić. Pomimo "misiowatego" wyglądu grizzly posiada niewiarygodna szybkość, zwrotność i refleks, jakich nie ma żaden człowiek, bez żadnej możliwości złapania do ręki śmigłej wiewiórki! Mało tego, potrafi biec z prędkością do 60 km/godz. i świetnie pływa, czyli nie daje żadnych szans ucieczki. Chyba że natrafimy na - rzadkie w tundrze - solidne drzewo i szybko wdrapiemy się na wierzchołek, na które grizzly nie potrafi się już wdrapać ze względu na swoja ogromna wagę.
Prawdą jest, że Anchorage, z ćwiartką miliona mieszkańców, wykazuje już wszystkie niepożądane cechy typowej metropolii USA, ale z drugiej strony, jest to główna brama wjazdowa na Alaskę, w tą fascynującą krainą.
Anchorage - Visitor International Center
Pierwsza, obowiązkowa przechadzka w Anchorage to spacer po głównym deptaku, czyli 4 Alei pomiędzy ulicą D oraz G. Tutaj właśnie, na skrzyżowaniu z F Street - w stylowej, krytej trawiastą darnią chacie z drewnianych bali - mieści się otwarte od 7:30 do 19:00 Centrum Informacji Turystycznej; niesłychanie użyteczna instytucja zaopatrująca chętnych w tony kluczowych informacji na temat noclegów, transportu, atrakcji i wyżywienia, okraszonych planami, mapami, broszurami, folderami i tym wszystkim, w czym coraz bardziej gubimy się w nowoczesnym świecie. Po przekątnej od Visitor Center mieści się Budynek Federalny (Federal Building) ze wspaniała ekspozycją alaskańskiej przyrody i darmowym wstępem! Vis a vis znajduje się doskonale zaopatrzony sklep z pamiątkami, gdzie spędzam ponad godzinę, wysyłając widokówek do najbliższych i dalszych znajomych.
Anchorage - 4 Aleja
Wzdłuż 4 Alei zadomowiły się kramy z suvenirami, niektóre z indiańskimi właścicielami. Wymieniam opinie, rozmawiam o ekspansji Białego Człowieka, o złych i dobroczynnych skutkach tej konfrontacji. W Anchorage mamy do dyspozycji całą gamę hoteli od standardu turystycznego (45-55 USD za pokój 2-os.), poprzez hotele średniej klasy, typu Days Inn, Quality Inn (90-120 USD), aż po luksusowy Hilton i Marriott, powyżej 200 USD za pokój. Z punktu widzenia komunikacji realistycznie rzecz biorąc rozsądne jest tylko i wyłącznie wypożyczenie samochodu, w cenach 50-100 USD dziennie, zależnie od kategorii i wykupu ubezpieczeń. Posiłki w restauracjach są na Alasce drogie, śniadanie w średniej klasy restauracji kosztuje 6-10 USD (omlet 8-8.50 USD, zupy 2.5 - 3.5 USD). Za hamburgery/kanapki zapłacimy 6-8 USD, za obiad 10-15 USD, dobry stek kosztuje 14-17 USD. Tylko że: zarobki tutaj na Alasce są ogromnie wysokie i dlatego dla nich to wszystko jest relatywnie tanie. Po południu zasiadam na trawniku obok "etatowych" Indian Atabaska i wpatrując się w błękitne niebo zaczynam uświadamiać sobie istotę tego swoistego miejsca i zastygłego na moment czasu. Centrum Anchorage nie jest wcale takie brzydkie, jak by się mogło wydawać. Dużo kwiatów, sympatyczny nastrój. Bani się zdecydowanie podoba. Misiowi się zdecydowanie nie podoba - to zresztą normalne. Kiedyś Anchorage było jednym z niewielu miast całkowicie opanowanym przez Rosjan. To tu właśnie dobijały rosyjskie statki, tu była główna rosyjska baza morska, stąd do carskiej Rosji docierały bogactwa Alaski.
Anchorage - Część portowa
Jak się dobrze przyjrzeć, to można tu jeszcze znaleźć ślady rosyjskiej architektury albo rosyjskiej bytności. Zresztą w recepcji motelu zauważyłem na ścianie wśród wiszących tam drobiazgów, krzyż prawosławny i ikonę jakiegoś świętego. Na półce zaś stała książka o tematyce morskiej w języku rosyjskim. Z okna motelu widać, że miasto leży, otoczone srebrnobiałymi skałami, niczym orzeł w gnieździe. Tymczasem zwiedzając dalej miasto zauważam, że nigdzie nie mogę znaleźć telefonów publicznych. Okazuje się, że monopol na telefony ma AT&T i nie mają oni interesu w ulicznych telefonach. Podobne problem mam z odnalezieniem sklepu monopolowego. Kiedy chodziłem po mieście zauważyłem siedzącą na chodniku starą Indiankę. Podeszłem do Niej i chciałem porozmawiać. Okazało się, że była to czterdziestoletnia Eskimoska, która zagubiona w wielkim mieście i żyje z jałmużny. W trakcie wędrówki po mieście trafiłem też na „polski” akcent, a mianowicie na jednej z głównych ulic stał kiosk, w którym sprzedawano na gorąco „Polish sausage” – czyli „polskie kiełbaski”. Na kiosku widniała informacja, że są one „koshern”e. Bardzo mnie to ubawiło, ale nie próbowałem ich, wiedząc z doświadczenia, że mają niewiele wspólnego z autentycznie polskimi kiełbaskami. Po południu wróciłem do motelu i zacząłem przygotowywać się to wyjazdu do Valdez. Wcześnie rano opuszczam Anchorage i bus kieruje się na Glenn Hwy prowadzącą najpierw do Glennallen, a potem do Valdez. Ruch przy wyjeżdzie z miasta jest duży, nawet tworzą się niewielkie korki. Tuż za miastem wyrastają wysokie ośnieżone szczyty górskie. Mijamy Palmer i teraz już na dobre wjeżdżamy w krajobrazy górskie. Glenn Hwy jest dobrze (przynajmniej na razie) utrzymaną szosą prowadzącą wzdłuż szerokiej doliny rzeki Matanuska River u stóp gór Alaska Ranger otaczających Anchorage i rozciągających się , aż po pasmo Gór Wrangla i St Eliasch na granicy z Kanadą. Teraz droga wije się serpentynami, pięknie wytrasowana, a widoki są wspaniałe. Jedziemy dziesiątki kilometrów i nie napotykamy żadnej miejscowości, Mijamy jedynie tablice informujące, że w bok od szosy istnieją rezerwaty indiańskie. Wreszcie po wjeździe na wysoki płaskowyż zatrzymujemy się w zajeździe „Eureka” przy którym są pokoje do wynajęcia. Zajazd położony jest na całkowitym pustkowiu. Pokój przytulny z łazienka i wygodnym spaniem. Rankiem zjadam śniadanie i jedziemy dalej. Droga prowadzi teraz wzdłuż bardzo szerokiej doliny, za którą widoczne są pasma ośnieżonych gór. Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, dolina się nieco zwęża, a na jej przeciwległym brzegu z pasma górskiego spływa jęzor lodowca Matanuska Glacier.
Matanuska Galcier - Jęzor lodowca
Pogoda się wyraźnie psuje, chmury są coraz niżej, a nawet zaczyna padać deszcz. Jedziemy teraz środkiem tajgi alaskańskiej. Wokół niskie świerki, brzozy i topole - nie wyższe niż 10 –12 metrów. W dolinie liczne jeziorka i rozległe polany. Przy drodze spotykamy dwa lotniska polowe ze stojącymi na prowizorycznych polach. Przy drodze trafiają się też liczne tablice informujące o campingach i obozach przeznaczonych dla wędkarzy i myśliwych. Ruch na szosie minimalny, a pierwszą miejscowością jest Glennallen położone na styku dwóch dróg: Glenn Hwy, którą właśnie jedziemy i Richardson Hwy, którą będziemy jechać do Valdez. Dojeżdżając do Glennallen drogę zamyka nam ośnieżony stożek bardzo wysokiej góry. Jest szczyt Drumm Mtn o wys.3661 m.
leżący w paśmie Gór Wrangla. Glennallen jest małym miasteczkiem leżącym na skrzyżowaniu dwóch dróg. Zatrzymujemy się tu na chwilę i próbujemy je zwiedzić. Większość budynków jest rozproszona. Nie ma takiego centrum jak w naszych europejskich miasteczkach. Maleńki kościółek, wyglądający jak barak. Paręset metrów dalej budynek poczty, jakiś sklep. Rozglądam się po okolicy i jedziemy dalej. Za Glennallen skręcamy na południe w Richardson Hwy, która biegnie z Fairbanks do Valdez. Po lewej stronie drogi zaczynają się góry Wrangla i St Elias. Na terenie tych gór zlokalizowany jest jeden z największych w Stanach Zjednoczonych parków narodowych. Park Wrangla i ST. Elias jest sześciokrotnie większy od Yellowstone Park .Na jego terenie znajduje się 9 z 16–u najwyższych szczytów USA. Są tu też największe pola lodowe i lodowce górskie.
Wstępujemy do Centrum Informacji Parku. Zwiedzamy mini-muzeum przyrodnicze, oglądamy w sali kinowej piękny film o tym Parku, a następnie wychodzimy na punkt widowiskowy, skąd rozciąga się panorama Gór Wrangla i St Elias. Jesteśmy zachwycony doliną i widocznymi fragmentami gór.
Wracamy na Richardson Hwy i jedziemy do Valdez. Droga jest dobra i zaczynamy wjeżdżać w wysokie góry. Zewsząd otaczają nas wysokie ośnieżone szczyty. Nie mamy jedynie szczęścia do zwierzyny. Mimo, że przejechaliśmy już ponad dwieście kilometrów nie zauważyliśmy żadnego ”zwierzaka”. Pomiędzy szczytami gór wyłania się jęzor lodowcowy. Jest to Worthington Glacier. Podjeżdżamy coraz bliżej. szerokiej drogi. Teraz już mamy blisko do Valdez. Jeszcze tylko jedna przełęcz – Thompson Pass na wysokości 1230 metrów i prosto w dół. Po zjechaniu z przełęczy wjeżdżamy do Canyonu Keystone. Jest to stosunkowo krótki kanion, o wysokich na sześćdziesiąt do siedemdziesięciu metrów ścianach skalnych, po których spadają dwa wodospady – Bridal Vail Falls. Kanion miejscami jest tak wąski, że nie ma miejsca na drogę i wtedy jest ona prowadzona mostem wzdłuż rzeki (Lower River). Teraz już po kilkunastu minutach jesteśmy w Valdez. Jest to małe miasteczko (1400 mieszkańców) położone nad zatoką Prince Wiliams Sound. Droga kończy się w tym masteczku i dalej można podróżować jedynie statkiem. Zwiedzanie , a właściwie zaznajamianie się z miastem zaczynamy od Visitor Center. Teraz najważniejsze jest zaplanowanie wycieczki statkiem na ocean i do lodowca Columbia wpadającego do oceanu. Jedziemy na przystań i wykupujemy bilety na statek, którym jutro wypłyniemy na zatokę. Statek, którym mamy wypłynąć na ocean, rusza dopiero o 12- tej. O 11- tej meldujemy się w porcie i zaokrętowujemy na pokładzie „Glacier Spirite”. W samo południe wypływamy. Początkowo kręcimy się po zatoczce, poznając port i jego otoczenie. Potem płyniemy obok portu załadunkowego ropy naftowej. Jest to końcowy punkt, dumy gospodarki alaskańskiej, czyli ropociągu „Alaska”. Po drodze mijamy stadko fok, gniazdo orłów. Potem podpływamy do brzegu, na którym wygrzewa się duże stado morsów. Na brzegu widzimy również kormorany i grubodziobe „hornby puffin”. Z daleka błyskają na fali dwa delfiny, a po kilku milach dostojnie przepływa orka. Nasz kapitan przez mikrofon informuje nas o wszystkim, co warto zobaczyć Odpływamy nieco dalej i napotykamy dwa wieloryby, ale są zbyt daleko by je sfilmować. Zawracamy i podpływamy pod lodowiec Columbia. Lodowiec ten spływa z gór o wysokości przekraczającej 3600 metrów - wprost do oceanu. Już po drodze spotykamy liczne kry lodowe, a po podpłynięciu w pobliże lodowca mamy całe morze pokryte krą. Do czoła lodowca jest około 1 km, ale mowy nie ma, by się tam dostać. Nawet lodołamacz nie dał by rady przebić się przez te zwały kry. Na jednej z takich „gór lodowych” spostrzegamy siedzącego orła bielika. Daje się filmować i dopiero, gdy podpływamy na odległość ok. 100 metrów, zrywa się do lotu. Po obejrzeniu lodowca bierzemy kierunek na Valdez.
Valdez
I tu czeka nas niespodzianka. Do statku podczepia się stadko delfinów, które wesoło baraszkują i wyprawiają różne sztuczki. Są jednak tak zwinne i szybkie, że nie można nadążyć za nimi kamerą. Natomiast uczta dla oczu wspaniała. Po delfinach znów mamy szczęście i spotykamy młodego wieloryba, który jednak speszony szumem statku szybko chowa się pod wodę i znika. Spokojnie już dopływamy do portu. Okazało się, że Pani, która nas witała na pokładzie jest żoną właściciela statku i firmy turystycznej i … z pochodzenia Polką. Co prawda to Jej dziadkowie przyjechali do Stanów z Polski, ale Ona ze swego pochodzenia jest bardzo dumna i choć po polsku zna tylko dwa słowa chętnie podkreśla swoje polskie korzenie. Kiedy podszedłem do Niej i powiedziałem że jestem z Polski to się rozpłakała ze szczęścia, widocznie niezbyt często spotyka się tu turystów z naszego kraju, no i te Jej korzenie rodowe. Przenocowałem w
Valdez i rano popłynąłem statkiem wraz z innymi osobami do Seward. Na nabrzeżu cumuje kilkadziesiąt statków - głównie są to niewielkie statki wycieczkowe, kilka holowników, reszta to jachty. Seward leży u ujścia zatoki, która otoczona jest wysokimi, ośnieżonymi górami. Góry mają też w sobie lodowce, które bardzo bym chciał zobaczyć. Wsiadam na statek, którym popłynie załoga i 40 pasażerów. Kapitan prezentuje pasażerom stewarda, który będzie odpowiedzialny za żarcie, bowiem w trakcie rejsu ma być podany lunch. Wybrzeże Alaski w pobliżu Anchorage składa się z wielu fiordów i zatok. Seward leży akurat w sercu takiej zatoki. Wszystko to jest na terenie parku narodowego Denali, a więc zwierzęta, ptaki i ryby znajdują się tam pod ochroną, toteż można je bezkarnie oglądać. Nasz rejs wiódł będzie wzdłuż Resurrection Bay (Zatoki Zmartwychwstania) aż do przylądka Aialik. Na razie statek płynie wąskim stosunkowo ujściem zatoki. Z obu stron mamy strome, skaliste ściany górskie, na których jednak jakimś cudem wyrastają wcale potężne drzewa. Ich korzenie jakoś wrzynają się w skalisty grunt i tworzą mieszkanie dla licznych ptaków.
Seward - otoczenie
Wewnątrz statku jest jak w autobusie, a do tego kiepska widoczność. Staję znów na burcie, opatulony w kurtkę z kapturem, i chłonę widoki. To jest jedyna okazja, kiedy mogę napatrzeć się własnymi oczami na te dary przyrody, na te surowe góry i na Pacyfik - w końcu niecodziennie mam okazję podróżować po oceanie; więc będę tu stał i sycił oczy. Staram się jak najwięcej zapamiętać z tych krajobrazów. Po pewnym czasie statek wpływa do malutkiej, spokojnej zatoczki. Jacyś rybacy na jachcie łowią ryby na wędkę W pobliżu statku aż roi się od czerwonych i żółtych żyjątek. Jedne jak galarety, bezkształtna masa pulsująca jak gotujący się kisiel, inne czerwone, przebierają mackami pływając, albo wyrzucone przez fale leżą na skałach. Zastanawiam się, czy przy dotknięciu te meduzy parzą, czy też tak jak te nasze, bałtyckie, są tylko przyjaznymi stworzonkami wegetującymi w wodzie. Statek wpływa do samego wnętrza zatoki. Kapitan po mistrzowsku go podprowadza niemal metr od skały, prawie można sięgnąć ręką. W skale głęboka, ponura jaskinia. Nazywa się Thumb Cave - jaskinia Kciuka, od kształtu zatoki, rzeczywiście w kształcie kciuka. We wnętrzu jaskini gnieżdżą się jakieś skrzydlate stwory. Nietoperze? Nie, to ptaki. Czarne, większe od gołębi, ale znacznie szybsze. Przypomina mi się scena z filmu Hitchcocka "Ptaki". Paskudna pogoda jeszcze potęguje to wrażenie. Przed nosem mam wnętrze jaskini, zimne, ciemne, nieprzytulne, bez podłoża, bo dnem jaskini jest woda, na pewno dość głęboka. Ale kapitan mówi, że ta jaskinia jest właśnie mieszkaniem i schronieniem dla setek tych ptaków, które inaczej nie wytrzymałyby arktycznego klimatu Alaski. Zresztą podobno Seward i Anchorage ze względu na swe położenie i tak mają stosunkowo łagodny klimat. Te ptaki - mówi kapitan - są jakimiś kuzynami pingwinów, chociaż ich w żadnym stopniu nie przypominają. Statek wypływa z zatoki by znów wpłynąć do kolejnej zatoczki. Tu mieszkają Maskonury. Są to przesympatyczne ptaki charakterystyczne dla wybrzeży skalistych i klimatu oceanicznego.
Maskonur mieszkają na Alasce oraz na Nowej Funlandii. Są czarno-białe, dość sporych rozmiarów, mają wielkie pomarańczowe dzioby i kształt tych dziobów właśnie sprawia, że mają taki sympatyczny "wyraz twarzy". A jeszcze mają białą głowę przykrytą czarną czapeczką i bursztynowe oczy, ozdobione czarną strzałką. To powoduje, że te oczy mają taki prawie ludzki wyraz. Żywią się rybami, potrafią doskonale fruwać, jeszcze lepiej nurkować i pływać. Mają mocne łapy zakończone płetwami jak kaczki, chodzi wyprostowany a przed zmarznięciem chroni go zbroja z nieprzepuszczalnych wilgoć piór. Jednak Ci pierwotni mieszkańcy Alaski różnią się tym od pingwinów, że zachowali zdolność latania. Można je obserwować godzinami. Są bardzo
wdzięcznym obiektem do fotografowania i stanowią nieoficjalną maskotkę Alaski. Statek zwolnił, bo na fali w oddali coś się kołysało. Podpłynęliśmy bliżej. To była młodziutka foczka. Leżała na fali w takiej samej pozycji, w jakiej ja leżę w sobotni wieczór w wannie. Miałem nawet wrażenie, że podłożyła sobie płetwę pod głowę, żeby jej było wygodnie. Foczka poczekała, aż podpłyniemy na tyle blisko, aby była w centrum uwagi, po czym rozpoczęła wspaniały pokaz, jakiego nie powstydziłby się najlepszy cyrk świata. Najpierw stanęła pionowo w wodzie i poruszała wąsami. Miała tak sympatyczną buzię, że wręcz chciało się ją przytulić. Wszyscy pasażerowie już wisieli na burcie z kamerami w rękach. Następnie foczka wykonała kilka przezabawnych fikołków, wzbudzając na pokładzie ogromny zachwyt, kilka "och" i "ach", a nawet parę oklasków.
Po czym zanurkowała i zniknęła. Kiedy zbliżaliśmy się do lodowca, nagle spośród wielkich skał wynurzyła się taka lodowa połać. Ale trzeba pamiętać, że lodowiec to tylko jedno z zakończeń ogromnego pola lodowego, pokrywającego większość Alaski, to takie jakby palce wielkiego lodotworu czy też wielkiej góry lodowej. Tak więc podczas tego rejsu mam niepowtarzalną okazję przyjrzeć się lodowcom po całkiem innym katem niż te które widziałem w Górach Skalistych w Canadzie. Wracając do portu podpływamy jeszcze do jednej zatoki, gdzie podziwiać można skałę na wylot wydrążoną przez wodę. Skała nazywa się "Brama" i istotnie wygląda jak wykuta w granicie brama - skrót z zatoki na pełny ocean. Na drzewach i skałach, które znajdują się powyżej, mieszkają orły łyse.
Orzeł łysy (Bald Eagle) jest godłem USA, więc dumnie go tam pokazują jako żywy symbol Ameryki. Te orły nie są w niczym podobne do polskiego orła bielika. Są brunatne, tylko głowę mają białą, żółty dziób i chyba są większe od naszego polskiego orła. Mamy szczęście. Właśnie jakaś para orłów krąży nad nami - majestatycznie, powoli, prawie bez ruchu skrzydeł. Inna para orłów siedzi na występie skalnym. Wygląda to tak, jakby pan orzeł szeptał coś pani orłowej na ucho. Nasz kapitan opowiada o orłach. Widać, że nieźle się na tym zna. Potrafi określić wiek ptaków, mówi, że niektóre okazy żyją nawet tak długo jak ludzie i z reguły, gdy połączą się z jakąś partnerką, to pozostają jej wierne do końca życia.
Bardzo romantyczna sprawa. Po 4 godzinach rejsu docieramy do portu w Seward i obserwujemy jeszcze, jak u ujścia rzeki spory tłumek wędkarzy łowi łososie. Schodzę na ląd i po spacerze po Steward wracam do Anchorage. W ostatnim dniu pobytu w Anchorage pojechałem do położonej 30 km na północ wioski zamieszkałej przez około 50 Indian z plemienia Atabaska. Osada o swojsko brzmiącej nazwie Eklutna nie zasługiwałaby na najmniejsza uwagę, gdyby nie fakt, że zamieszkujący ją autochtoni wyznają prawosławie.
Seward - Port
Znajdują się tutaj najbarwniejsze pamiątki po czasach, kiedy cała kraina znajdowała się pod władaniem Matuszki Rassiji. W latach 1845-68 zbudowano cerkiew i zadziwiający cmentarz. Po opłaceniu 5 USD za wstęp, po obiekcie oprowadza nas osobiście 40-letni ojciec Jakov - pop eskimoskiego pochodzenia, który
opowiedział o genezie prawosławia na amerykańskiej ziemi i czasach, gdy caryca Katarzyna Wielka w 1793 roku wysłała 10 mnichów z Petersburga na drugą stronę Cieśniny Beringa, aby szerzyli nową religię. Obecnie, na terenie Alaski znajdują się 93 cerkwie, działa 33 popów, z 16 tysiącami wiernych. W cerkwiach zachowały się stare ikony i liczące ćwierć wieku sztandary procesyjne. Wyznawców prawosławia na Alasce jest sporo zwłaszcza, że największa ilość wiernych jest na zachodnich wybrzeżach i częściowo w środkowych terytoriach.
Co ciekawe, to nikt nikomu nie przeszkadza w sprawowaniu swoich obrządków liturgicznych i właśnie to jest wspaniałe kiedy sąsiedzi różnych wyznań religijnych są dla siebie przyjaciółmi. W 1794 roku prawosławni misjonarze z Rosji wylądowali na wyspie Kodiak na Alasce. Od tamtego czasu i miejsca rozpoczęła się też praca misyjna Kościoła Prawosławnego na terenie całej Ameryki. Prawosławni Ci nie są zorganizowani tylko w jednym Kościele, jako instytucji wyznaniowej ? tak, jak to jest na przykład w Grecji, Rosji lub Polsce. Oprócz autonomicznego Kościoła Prawosławnego, znajdują się tu także niezależne diecezje, archidiecezje i metropolie historycznych patriarchatów z Europy, Azji i Afryki. Prawosławni są bardzo przywiązani do bogactwa własnej liturgii.
Cerkiew w Eklutnej
W 1794 roku prawosławni misjonarze z Rosji wylądowali na wyspie Kodiak na Alasce. Od tamtego czasu i miejsca rozpoczęła się też praca misyjna Kościoła Prawosławnego na terenie całej Ameryki. Prawosławni Ci nie są zorganizowani tylko w jednym Kościele, jako instytucji wyznaniowej ? tak, jak to jest na przykład w Grecji, Rosji lub Polsce. Oprócz autonomicznego Kościoła Prawosławnego, znajdują się tu także niezależne diecezje, archidiecezje i metropolie historycznych patriarchatów z Europy, Azji i Afryki. Prawosławni są bardzo przywiązani do bogactwa własnej liturgii.
Kiedy zacząłem zwiedzać Wyspę Kodiak w celu zobaczenie tego endemicznego niedźwiedzia, stwierdziłem że jest tutaj bardzo wiele innych ciekawych gatunków zwierząt jak chociażby Owca Dalla czy inny rodzaj łosia.
Jednak na podstawowa bazę wypadową wybrałem miasto Port Lions, który była zarazem portem do którego przybyłem z Anchorage. Jest to miasto spokojne bez żadnych specjalnych zabytków ale za to bardzo gościnne jak zresztą wszedzie na Alasce.
Port Lions Lodge
Po dwóch dniach zwiedzania Wyspy udało mi się wreszcie zobaczyć tego niedźwiedźia. Było mniejszy od Grizzliego, bardziej jasny, mniejszy, szczuplejszy o wiele większym i zarazem dłuższym pysku. Nie był zbyt ładny. Osobniki tego gatunku prowadzą samotniczy tryb życia. W zimie, gdy brakuje pożywienia, niedźwiedź ten zapada w płytki sen w wyszukanym lub wykopanym przez siebie
schronieniu zwanym gawrą. Żywi się głównie jagodami, grzybami i nasionami, rzadziej poluje na ryby i większą zwierzynę. Przypadki zaatakowania człowieka są rzadkie i mają miejsce jedynie wtedy, gdy zwierzę to czuje się zagrożone i nie ma się gdzie schronić.
Niedźwiedź Kodiak
Spotkanie było przypadkowe na rzeka gdzie niedźwiedzie te chyba przygotowywały się to amorów, a mój widok był dla nich nie korzystny bo zaczęły się denerwować i wydawać ostrzegawcze krzyki. Wolałem się wycofać i pozwolić im na miłosne zaloty. Ale nie był to koniec moich spotkań z tym rodzajem niedźwiedzia, ponieważ kiedy jechałem w kierunku miejscowości Old Harbor na drodze asfaltowej zobaczyłem spokojnie wędrującego sobie misia.
Samotnego wędrowca mogłem już zobaczyć jaki on jest wielkie w rzeczywistości i inne szczegóły anatomiczne. Był smutny jakby trochę zawiedzony robiący wrażenie osobnika bardzo niegroźnego dla otoczenia. Ale to tylko były pozory. Myślałem że to już będzie koniec z niedźwiedziami, jednak miałem również ogromne szczęście ponieważ spotkałem niedźwiedzice ze swoimi mały potomkami. Przyznam, że był to widok ogromnie miły i zarazem bardzo niebezpieczny, bo w takich przypadkach niedźwiedzica jest szczególnie niebezpieczna dla otoczenia ze względu na ochronę swojego potomstwa. Dlatego wolałem szybko zawrócić i nie wchodzić jej w drogę. Widok jej beztroskich dzieci był dla mnie bardzo ciepły zwłaszcza, że kiedy mnie zauważyły zaczęły się w moim kierunku odwracać.
Widok jej beztroskich dzieci był dla mnie bardzo ciepły zwłaszcza, że kiedy mnie zauważyły to zaczęły się w moim kierunku odwracać. Zorientowałem się wówczas ze to już zaczyna być niebezpieczne ponieważ niedźwiedzica również mnie zauważyła i kiwając łbem dawała znać że nie ma żartów. Jest to normalny odruch macierzyński u ssaków i dlatego szybko ale spokojnie wycofałem się aby zniknąć z jej pola widzenia. Jednak warto było przynajmniej przez ta chwile tak bezpośrednio pobytować z tymi niedźwiadkami.
Kiedy dotarłem wreszcie do Larsen Bay, miejscowości na północno-zachodnim wybrzeży wyspy mogłem dowiedzieć się o prawdziwej genezie psów Husky.
Miejscowość Larsen Bay swoim spokojem i sennością potrafi każdego nerwowego człowieka uspokoić zwłaszcza, że jest to raczej osada bez większych urozmaiceń. Zapewne ma to również swój urok, kiedy zdaje sobie człowiek sprawę, że taka enklawa jeszcze w świecie istnieje. Spacerowanie po osadzie było dla mnie przyjemności zwłaszcza że sami jej mieszkańcy zapraszali mnie do swoich domów i gościli jak tylko mogli najserdeczniej. Kiedy opowiadałem im o swojej podróży, o kraju z którego pochodzę , o Europie, to słuchali jakby były to dla Nich opowieści nie z tego świata. Dzień następny był przeznaczony na powrót to Port Lions i przygotowanie się na dalsza trasę. Ze względu na fakt, że 80% drogi pomiędzy Port Lions a Juneau stanowią wody Zatoki Alaskańskiej wchodzącej w akwen Pacyfiku, postanowiłem przelecieć tą trasę samolotem liniami Air Alasca. Kiedy zbliżaliśmy się do strefy lądowej, zauważyłem ośnieżony szczyt Mount Grillo 3849 m.n.p.m, a następnie wielkie kanały żeglowne pomiędzy poszczególnymi wyspami tego archipelagu. Lądowanie w Juneau było dosyć specyficzne ponieważ miasto to, które jest zarazem stolica administracyjna Alaski, jest dosyć specyficznie usytuowane po względem topograficznym polegające na tym, że jest z trzech stron otoczone górami i z tego względu te największe samoloty raczej nie lądują na tym lotnisku.
Para Hasky
Husky to pies średniej wielkości, lekki, szybki i zwinny, swobodny i elegancki, pełen wdzięku o różnych kolorach oczu u tego samego psa np. jedno oko brązowe, drugie niebieskie ze wstawkami barwy brązowej w tęczówce. Jest psem bardzo łagodnym, przyjacielskim, towarzyskim i czułym szczególnie w stosunku do dzieci a jego inteligencja, ustępliwość i zapał do pracy czynią z niego wspaniałego towarzysza. Oprócz tego są żywe, samodzielne, energiczne i bardzo ciekawskie, ale nie nerwowe.
Juneau to miasto przepięknie usytuowane w górach i nad oceanicznymi fiordami. Właśnie z powodu tych gór do Juneau można się dostać tylko statkiem lub samolotem. Innej drogi nie ma. Zapomniałabym, do Juneau można również przypłynąć wielkim i luksusowym statkiem wycieczkowym. Co najmniej trzy takie wielkie statki stały przy nabrzeżu, w centrum Juneau. A z nich wypływał na główną ulicę miasta ogromny tłum turystów, którzy wpadali tu tylko na chwilę, kupowali koszulkę z napisem Alaska, łosia, łososia lub złoto za 99 centów. Złoto za 99 centów ja też kupiłam, ponieważ gorączka złota mnie również dopadła. Muszę przyznać, że z tymi zakupami to miałam pewien problem. Na przykład, kupując śliczny kubek z niezapominajkami, stanowym kwiatem Alaski, odkryłam, że jest on wyprodukowany w Chinach. Potem patrzyłam dokładnie na wszystkie pamiątki z Alaski. Na przykład bardzo ładne poduszki z łosiem lub niedźwiedziem przybyły tu z dalekich Indii. Ogarnęła mnie taka mania poszukiwawcza, że odkryłam nawet pamiątki z Alaski Made in Poland – kubek z Bolesławia ale bez żadnego napisu. Gorączka złota to już raczej historia zamknięta w muzeum.
Lasy w okolicach Juneau
Właśnie tu, w Juneau, na terenach, gdzie kiedyś znajdowały się kopalnia złota, ogromne przedsiębiorstwo, domy, szpitale, teatr i boisko, jest teraz las. Z czasów tej wielkiej gorączki został tylko jeden stary budynek, jakieś stare zasypane już korytarze, trochę zardzewiałych maszyn, zdjęcia wąsatych i
brodatych facetów w garniturkach i zostały też kamienie. To wszystko. Zamknięte jest to w muzeum, a dokładnie w Last Chance Mining Museum przy Basin Road 1001 w Juneau, nad Gold Creek. Nazwa miasta pochodzi od nazwiska słynnego poszukiwacza złota, niejakiego Joe Juneau, który przyjechał na Alaskę w 1880 roku i odkrył złoto w górskim potoku. Jednak największym skarbem są cudowne góry i niezliczone górskie drogi. Mt. Roberts to jedna z gór otaczających dość ściśle centrum Juneau. Ze szczytu rozciąga się piękny widok na centrum Juneau, na kanał Gastineau, nad którym usytuowało się miasto, oraz na przeciwległą wyspę Douglas. Przed wejściem na główną grań Mt. Roberts stoi krzyż poświęcony pionierom Alaski. Jest to replika krzyża, który został tu kiedyś postawiony przez pierwszych osadników. Przy drogach często stoją krzyże. Dużą atrakcją Juneau jest lodowiec Mendenhalla, czyli wielki, wylewający się z gór, biały, szary i niebieski jęzor lodowy, którego koniec rozpuszcza się w jeziorze.
Mendenhall Glacier jest oddalony od centrum Juneau jakieś 13 mil i można tam dojechać miejskim autobusem. Na sam lodowiec raczej nie można wejść, można się do niego tylko trochę zbliżyć i wybrałem drogę lądową, który prowadzi prawie pod sam lodowiec. Jest on chyba najczęściej odwiedzanym miejscem w Juneau. Na parking przed budynkiem informacji turystycznej podjeżdżały ciągle ogromne autobusy biura turystycznego "Princes", a z nich wysypywały się tłumy ludzi.
W budynku informacji turystycznej mieści się bardzo ciekawie zaprojektowane małe muzeum przyrodnicze, gdzie kamienie przemawiają do turystów, oczywiście po angielsku. Ale lodowce miałem jeszcze przed sobą a w szczególności wyprawa do Parku Narodowego w Zatoce Lodowców. Bardzo ciekawy jest szlak wytyczony już w 1930 roku przez pewnego leśnika, który nazywał się on Don Moller. Szlak prowadzi piękną doliną, w górę, do małej chatki, nazywanej tu Don Moller Cabin. W chatce może przenocować każdy, kto do niej trafi, kogo noc spotka w drodze. Warunki są tam skromne, ale jest piec, trzy prycze i szafa, w której można znaleźć zapałki. Dotarłem tam pewnego pięknego dnia. Usiadłem sobie przed chatką i zabrałam się do bardzo ciekawej lektury, jaką była księga pamiątkowa chatki. Jedno zdanie zapamiętałem dokładnie. Pewien chłopak z Francji napisał, że przyjechał tu na Alaskę w poszukiwaniu ciszy i spokoju i to wszystko tu znalazł. Bo tak właśnie tu jest, cicho i spokojnie. Ja w ciągu pięciu godzin na tym właśnie szlaku spotkałem tylko trzy osoby. Chciałam wejść na Mt. Juneau, ale za radą mojego przyjaciela Jeffa wybrałem Mt. Jumbo na wyspie Douglas, górę, którą mogłem podziwiać z okna domu, w którym mieszkałam w Juneau. Ze szczytu Mt. Jumbo rozciąga się wspaniały widok na Juneau i okolicę. Mnie jednak nie dane było tego zobaczyć. Za to mogłam podziwiać słynny deszcz w Juneau, który tutaj jest zjawiskiem normalnym ponieważ raczej ciągle pada. Mieszkańcy Juneau mówią, że to lubią. I ja im wierzę, bo jest coś niesamowitego w tych deszczowych górach i lasach, w tych mgłach snujących się górami i drogami. Wycieczka na Mt. Jumbo to według przewodnika po trasach w okolicy Juneau wyprawa na około 12 godzin, ale chyba tylko przy założeniu, że nie pada. Można, ale w deszczu to nie jest takie proste. Na początku tak bardzo nie padało i może nawet była nadzieja na to, że padać przestanie. Tak się jednak nie stało. Po pierwszej godzinie wędrówki nie czułem już wody chlupiącej pod butami. Górskie ścieżki zamieniły się nagle w małe potoki i tak już było prawie do szczytu. Sporo czasu zajęły mi spacery po ulicach Juneau. Zauroczyło mnie to miasto, a szczególnie jego najstarsza część. Strome uliczki i małe domki przyczepione do skał. Zastanawiałem się, który domek podoba mi się najbardziej, czy może ten mały niebieski z czerwonymi drzwiami, czy może biały, nieco większy dom, pięknie usytuowany na skarpie, z uroczym, zielonym trawnikiem? Był też jeden taki dom z "dachem stromym", dzielnie trzymający się skały, z cudownym widokiem na kanał Gastineau i na Mt. Jumbo z okna.
Juneau - Zielony domek przy Main Street.
Ten dom bardzo mi się podobał, szczególnie że w nim mieszkałem. Całkiem sympatycznie prezentował się też dom gubernatora Alaski, duży, biały dom, z
widokiem z okna na kanał Gastineau. Spacerując jednak dalej po ulicach, dotarłam do miejsca, gdzie na skrzyżowaniu dróg, bardzo spokojnie, sąsiadują ze sobą katolicki kościół i prawosławna cerkiew Św. Mikołaja. No właśnie, rosyjskie ślady w Juneau to nie tylko cerkiew czy luksusowy hotel, nazwany imieniem rosyjskiego gubernatora Alaski, hrabiego Aleksandra Baranowa, ale też bardzo ciekawe zbiory Muzeum Stanowego, ikony, stary samowar, czy maleńkie porcelanowe filiżanki. W Muzeum Stanowym w Juneau znaleźć można też bogate zbiory prezentujące kulturę ludów zamieszkujących Alaskę od wieków, Tilingitów, Atabasków, Aleutów i Eskimosów. Ja podziwiałem przede wszystkim przepięknie haftowane, szyte ze skóry ubrania. Były tam też niezwykle ciekawe maski szamanów, totemy oraz misternie rzeźbione maleńkie figurki zwierząt i ludzi. A w muzealnej galerii miałem okazję podziwiać jedną z czasowych wystaw, prezentujących malarstwo Paula Zieglera, jednego z malarzy Alaski, żyjącego w latach 1881-1969. Malował on codzienne życie rdzennych mieszkańców, pionierów, poszukiwaczy złota, traperów, rybaków. Z jednego obrazu patrzyła na mnie smutnym wzrokiem piękna dziewczyna o ciemnych, błyszczących oczach, z innego uśmiechały się dzieci biegające nad brzegiem potoku. Mogłem też spojrzeć w twarz dziwnej kobiecie o twardej i zawziętej twarzy, nazywała się ona Horse Mary. Nie wiem, czy chciałabym ją spotkać gdzieś w drodze. Tak sobie wtedy myślałem, patrząc spokojnie na te obrazy, że życie tych ludzi, w deszczu, mrozie i śniegu nie było łatwe. Te obrazy miały w sobie jakąś dziwną aurę tajemniczej i nieujarzmionej potęgi przyrody.
Totemy - Dwie twarze szamanów
Jest to miasto inne niż wszystkie znane mi miasta. Inny jest tu na przykład postój taksówek, bo i inne są tu taksówki. Oczywiście nie wszystkie, ale muszę przyznać, że bardzo ciekawie prezentuje się postój lądujących na wodzie, powietrznych taksówek. Ciekawymi miejscami do spacerów są plaże w Juneau. Piaszczysta plaża na wyspie Douglas jest chyba najczęściej odwiedzaną plażą w okolicy. Nawet wieczorem można wpaść tam na huśtawki. Trochę kamienista, ale za to odwiedzana przez foki, jest plaża za zatoką Auke Bay. Dla mnie jednak najciekawszą okazała się plaża położona już na samym końcu Juneau, przy ujściu potoku Sheep Creek. Piasek na tej plaży jest szary, a odpływy i przypływy pozostawiają tu po sobie sporo glonów i muszelek po małżach, ale właśnie tu miałem okazję obserwować niesamowite zjawisko przyrodnicze, jakim jest coroczna wędrówka łososi w górę strumienia. A nad tym wszystkim królowały orły. Wspominam bardzo sympatycznie tę wędrówkę, szczególnie teraz, kiedy siedzę sobie w suchym pokoju, w moim domu i patrzę na zdjęcie, które wtedy zrobiłem nad małym oczkiem wodnym przy drodze. Spacery po Juneau i okolicznych szlakach były pasjonującymi i niesamowitymi spotkaniami z historią i z przyrodą. Tylko w kopalniach skupionych wokół Juneau wydobyto złoto za ponad 150 mln dol. Zdaniem ekonomistów inwestycja zwróciła się kilka tysięcy razy! Po gorączce złota pozostały wspomnienia, a kopalnie są dziś główną atrakcją turystyczną miasta. W jednej z nich - M&J Mine - zaliczyłem szybki kurs drenażu skał, zakładania ładunków wybuchowych i płukania złota. Szkoda tylko, że owoce mojego szkolenia okazały się nieporównywalne do tego, co przed laty w tym samym miejscu znaleźli założyciele miasta Joe Juneau i Richard Harris którą przepłynąłem promem Alaska Marine Highway o pięknej nazwie "Malaspina".
"Malaspina" to również nazwa jednego z lodowców na Alasce. Z Haines pojechałem samochodem do Parku Narodowego Kluane Lake, gdzie spędziłem noc na kempingu nad jeziorem. Kempingi na Alasce są inne niż u nas w Polsce. Na takim kempingu nikt nikomu nie przeszkadza, bo każdy ma tu swój kawałek lasu i ławeczkę. Tylko że - tak jak wszędzie tutaj - trzeba uważać na niedźwiedzie. Jedzenie należy przechowywać w specjalnych, szczelnie zamykanych pojemnikach i nie wolno zostawiać ich w namiocie. Na niektórych kempingach są ustawione specjalne domki, w których przechowuje się żywność. Następnego dnia słynną Alaska Highway ruszyłem do Skagway, które wygląda jak wyjęte z filmu "W samo południe".
Powietrzna taksówka w Juneau nad kanałem Gastine
Długa Broadway Street skupia drewniane domki, każdy w innym stylu, bo osadnicy przywozili własne wzorce z odległych stron świata. Teraz są w nich muzea. Ale jeżeli w jakimś budynku był bar słynący z rewolwerowych pojedynków, to jest tam nadal, tyle że pojedynki są teraz inscenizowane i nikt w nich nie ginie (albo się o tym głośno nie mówi). Jeżeli była tancbuda, pozostała w tym samym miejscu, tyle że zamiast tańczyć, można obejrzeć rewię z tancerkami. Miasto było mekką dla tysięcy poszukiwaczy złota podążających do pobliskiego Klondike. Skagway oferowało wszystko, czego mężczyzna potrzebuje po pracy: kasyna, hotele, saloony, tancbudy i - przede wszystkim - liczne domy rozpusty. Poszedłem do osławionego Red Onion Saloon. Barmanki noszą suknie i fryzury stylizowane na początek XIX w. i chętnie pokazują podwiązki
Haines
Podobnie jak tancerki z westernowych shows, gdzie bramkarze i bileterzy noszą spodnie z frędzlami, kraciaste koszule, skórzane kamizelki, kowbojskie buty, kapelusze, chusty i pasy z rewolwerami (nie wiem, czy prawdziwymi). Potem zajrzałem do pensjonatu Miss Kitty's Button Hole. Za namową właścicielki kupiłem replikę historycznego żetonu (jeden dolar). Przed laty mężczyźni płacili za niego Miss Kitty też dolara, ale w złocie. Oddając po pracy żeton przełożonej, pracownice pensjonatu pobierały z jej zasobów szczyptę sproszkowanego złota jako zapłatę za swoje usługi. Złoty pył trwale wbijał się w opuszki palców. Szukający żony kawaler nie miał więc problemu z odróżnieniem kobiety pracującej w branży relaksacyjnej od panny - materiału na żonę. Złoto wystawiało świadectwo moralności. Wystarczyło przyjrzeć się palcom. (Gdyby dzisiaj wręczać w Polsce łapówki w postaci sproszkowanego złota, akcja "Czyste ręce" mogłaby przynieść wymierne rezultaty). W Skagway na porządku dziennym są dorożki (takie same jak w czasach gorączki złota) i autobusy ciągnięte przez konie (horse-drawn trolley). Co ciekawe, powożą nimi tylko kobiety. Konnym autobusom towarzyszą psy husky. Pies siedzi z prawej strony woźnicy i nic nie robi. Nie wiem, czemu to służy, ale wygląda fajnie. Po przenocowaniu na następny dzień promem wróciłem do Juneau. Trasa, którą pokonałem, nazywana jest tu Golden Circle. Znowu złoto od którego nie ucieknę, szczególnie w tym rejonie - to przecież właśnie tędy wiodła droga dzielnych poszukiwaczy w XIX wieku. Ale w mojej pamięci pozostaną z tej wyprawy przede wszystkim niesamowite przestrzenie Yukonu, góry, lasy i nitka drogi, ciągnąca się wytrwale przez mile i kilometry, które pokonałem. Tak sobie myślę, że przez Yukon i Alaskę najlepiej podróżowałoby się takim samochodem, który jest jednocześnie domem do spania. Na te misie trzeba uważać bo one tu naprawdę są. Zapomniałam jednak o nieco mniejszych, ale za to bardzo krwiożerczych stworzeniach jakimi są komary. W ostatnim dniu pobytu popłynąłem na wyspę Admiralty, która leży to zaledwie 20 mil od Juneau. A jest tam największe na Alasce skupisko brunatnych niedźwiedzi (żyje ich tu 30 tys., 98 proc. populacji w USA). Ogląda się je ze specjalnego punktu widokowego.
Turyści - poszukiwacze złota
Powoli zdawałem sobie sprawę, że mój pobyt w krainie pięknej natury, czystej
przyrody i wspaniałych ludzi zbliża się ku końcowi. Rzeki z krystalicznie czystą wodą, na drzewach nikt nie ryje miłosnych wyznań a życie toczy się na granicy cywilizacji i dziczy a przy tym nikt nie jest poszkodowany. Miasta - nikłe w porównaniu z majestatem gór - robią wrażenie najbezpieczniejszych na świecie. Tak jakby matka natura, rewanżując się mieszkańcom Alaski, zasłaniała ich przed problemami współczesnego świata.
Zaproszenie do Sitki
Moim ostatnim etapem podróży po Alasce było dotarcie do pierwszej stolicy Alaski: Sitki. Drogę pokonałem lokalnym samolotem ze względu na odległość, chociaż można było również promem ale wówczas trwało by to kilka dni.
Jadąc z małego lotniska to miasteczka po drodze wita przybysza duża tablica, na której widoczne są symbole mówiące o narodowości ludzi którzy kiedyś tam mieszkali i chyba nadal następne pokolenia nadal mieszkają. Kiedy wreszcie dojechałem do centrum zauważyłem tablicę informacyjną opisującą historie tego miasta wraz z pierwotnymi jego granicami. Samo miasteczko jest bardzo specyficznie zabudowane; jest w zasadzie oparte na zboczu zatoki morskiej w formie fiordu. Uliczki są wąskie, wijące się i nawierzchni różnego gatunku ale przejezdne. Port jest w zasadzie głównym punktem całej aglomeracji, przy czym jest wyraźnie oddzielona od siebie część rybacka od części turystycznej. W porcie Sitka zauważam znany urok starej Rosji. Duże statki turystyczne nie dopływają bezpośrednio do nabrzeża portowego ze względu na bezpieczeństwo i kotwiczą sobie spokojnie na pewnego rodzaju redzie zatokowej. Turyści na ląd są przewożeni małymi stateczkami specjalnie do tego przystosowanymi. Ruch jest dosyć duży zwłaszcza, że tych wielkich statków jest kilka. Ze znalezieniem noclegu nie było żadnego problemu, ponieważ ludzie sami chętnie proponują gościnę. Jest to bardzo miłe zwłaszcza dla osoby całkiem obcej dla nich. Ja również skorzystałem z takiej propozycji i musze powiedzieć że było wspaniale. Byłem goszczony z ogromna serdecznością, może dlatego ze powiedziałem Im skąd jestem. Przez dwa dni zwiedzałem miasteczko i okolice. Cerkwia z podwójnym krzyżem jest piękna a rozmowa z Popem i słowiańsko brzmiące nazwy i prawosławni Indianie pozostaną na zawsze w mojej pamięci. Poznałem również żonę Popa i powiem że piękna kobieta. Żyją skromnie bez specjalnych udogodnień ale widać że są szczęśliwi i ta radość emanuje na innych.
Tablica podająca historie Sitki
W porcie rybacki w idealnym porządku są zacumowane kutry rybacki pięknie utrzymane. Wygląda to jakby ktoś trzymał nad tym wszystkim specjalny nadzór, jednak po rozmowie z szyprami dowiedziałem się, że każdy stara się aby było jak najlepiej i jednocześnie wszystkim było dobrze. Samo otoczenie Sitki jest bardzo urocze i zarazem tajemnicze ze względu na otaczające ją góry z trzech stron. W sklepach jest wszystko co potrzeba do podstawowej egzystencji jednak w niektórych marketach widać że właściciele dopuszczają pewne nowinki techniczne np. kamery przemysłowe. Miasteczko jest spokojne i bezpieczne wieczorem a oświetlenie portowe dodaje temu jeszcze odpowiedni nastrój, że nie wspomnę o samej iluminacji tych wielkich statków wycieczkowych.
Port rybacki
Na ulicach jest dużo pamiątek obrazujących zamierzchłe czasy, jak np. canoe w oryginalnej wielkości pod specjalnym zadaszeniem i szczegółowym opisem.
W tawernach są natomiast specjalne atrakcje dla turystów w postaci inscenizacji tańców regionalnych z pewną dozą dawnej kultury rosyjskiej.
Godło Sitki
Sitka jest w większości przypadków omijana przez samych amerykanów tych z kontynentów i obawiam się również, że Oni nawet nie wiedzą, że jest takie miasto na Alasce a co dopiero by tam przyjechać. Na statkach wycieczkowych prawie w całości są to turyści zagraniczni z innych kontynentów, natomiast drogą powietrzną to raczej tylko lokalni mieszkańcy się poruszają i mnie było to również dane doświadczyć.
Nadbrzeże w Sitce
Aura tajemniczej, nieujarzmionej potęgi otaczająca Alaskę zawarta jest już w jej samej nazwie. Utworzono ją od słowa: alayeska, które w języku Atabasków oznacza "wielką ziemię na zachodzie". Wyobraźnia podsuwa obrazy, a w rzeczywistości przekracza nawet najśmielsze oczekiwania. To kraina olbrzymich pól lodowych, utworzonych przez lodowiec wąwozów, rozległej tundry, bujnych lasów, głębokich fiordów i ciągle czynnych wulkanów. Przetrwała tu fauna, gdzie indziej zagrożona lub wręcz wytępiona. Zdarza się, że łosie zatrzymują ruch uliczny w centrum Anchorage. Nocami słychać wycie wilków, a nad drzewami szybują bieliki amerykańskie. W górę strumieni alaskich wędrują ogromne łososie. Powierzchnia stanu jest tak duża, że znaleźć można na jej terenie punkty najbardziej wysunięte na zachód i na północ na całym terytorium Stanów Zjednoczonych. Część archipelagu Aleutów położona jest już na półkuli wschodniej ponieważ przekracza południk 1800. Terytorium Alaski jest dwukrotnie większe niż obszar Teksasu a linia brzegowa jest dłuższa niż całej reszty USA. Niemal wszystkie najwyższe szczyty Ameryki położone są właśnie tutaj z wyjątkiem trzech. Ten olbrzymi stan zamieszkuje zaledwie 570 000 ludności, ale co ciekawe to tylko jedna piąta z nich urodziła się na Alasce. Można powiedzieć, że im więcej się tu zim przeżyje, tym bardziej jest się Alaskaninem. Nowych przybyszów określa się nieco pogardliwym mianem cheechako. Alaska, często nazywana "ostatnią rubieżą", pod wieloma względami przypomina XIX - wieczny Dziki Zachód - niezmierzoną, niezagospodarowaną krainę, gdzie każdy mógł dla siebie zagarnąć trochę ziemi i żyć, jak mu się podobało. Tak wyglądały na pewno pragnienia wielu nowych mieszkańców. Bogactwem, którego dziesiątki tysięcy ludzi zaczęły poszukiwać już w tym stuleciu, miały być kolejno złoto, ryby i drewno, a ostatnio ropa naftowa. Jednak 86 000 alaskich Indian, tu urodzonych i związanych z tą ziemią, nie skorzystało na rozkwicie gospodarczym stanu.
Eskimosi
Wędrówki po Alasce wymagają nie lada "żyłki" do przygody, upodobania do samotności i odporności na niewygody. Alaska nie przypomina jednej wielkiej zamrażarki. Zimą w Fairbanks temperatury -320C, a położone na północy miasta, jak np. Barrow pozbawione są światła słonecznego przez 84 dni w roku. Jednak półwysep Kenai, ma klimat morski (latem 15 - 250C), i spada tam znacznie więcej deszczu niż śniegu. Alaska to najwcześniej zaludniony obszar obu Ameryk. Na niegościnnych Aleutach - członkowie plemienia o tej samej nazwie budowali podziemne domy i polowali na morskie ssaki podobne do morsa, natomiast wędrowni Atabaskowie hodowali karibu w głębi kraju. Wojownicy z rodu Tlingit mieszkali na cieplejszych terenach południowego zachodu, gdzie nietrudno było o pożywienie. Z trudem zdobywali je mieszkańcy wybrzeża południowo – zachodniego. Eskimosi, łowiąc ryby i polując na większe zwierzęta morskie budowali sobie przede wszystkim igloo jako tymczasowe schronienia podczas polowań. Potomkowie tych plemion żyją na Alasce do dziś, niekiedy zachowując tryb życia praprzodków. Większość zasymilizowała się z europejskimi przybyszami, często nie całkiem dobrowolnie. Okres rozkwitu gospodarczego nastąpił po odkryciu ropy naftowej u wybrzeży Morza Arktycznego, w Zatoce Prudhoe. W połowie lat 70, poszukiwacze przygód wyruszyli na Alaskę, by zbudować rurociąg transalaski, który prowadzi aż do Valdez.
Rurociąg transalaski
Dziś Alaska czerpie około 85 % swych dochodów z ropy naftowej i gazu ziemnego, a każdy z mieszkańców otrzymuje średnio 1000 $ dywidendy rocznie! Pod względem gospodarczym stan ciągle znajduje się w fazie przejściowej, poddany jest też olbrzymim wahaniom koniunktury. Niegdyś bardzo dochodowe rybołówstwo i przemysł drzewny, szybko ustępują miejsca ropie naftowej i innym bogactwom wydobywanym z ziemi. Gdy 132 lata temu Amerykanie kupowali od rosyjskiego cara Aleksandra II Alaskę, wielu z nich transakcję tę nazywało "szaleństwem Stewarda" od nazwiska jej promotora, ówczesnego sekretarza stanu USA. Wkrótce okazało się jednak, że interes był doskonały. Wydanie przez amerykańskie władze w 1867 r. na dzikie i trudno dostępne tereny 7,2 mln dolarów, czyli po dwa centy za akr, opłaciło się stokrotnie, gdy pod koniec ubiegłego stulecia znaleziono na nich złoto i inne drogocenne kruszce. Prawdziwy boom inwestycyjny nastąpił jednak po 1957 roku, gdy na półwyspie Kenai zostały znalezione pierwsze złoża ropy naftowej. Rok później licząca 1519 tysięcy km2, Alaska otrzymała status 49-tego stanu USA. Ten największy z amerykańskich stanów stał się miejscem wielu przemysłowych inwestycji. Wkrótce jednak niszcząca półdziką przyrodę działalność wielkich kompanii naftowych, jak i właścicieli kopalń zaczęła budzić protesty obrońców środowiska. W miarę krzepnięcia ich ruchu protesty te stały się coraz bardziej zdecydowane i skuteczne, gdyż poparł je rząd federalny. W wyniku działań ekologów, Kongres USA wyłączył w 1980 r. spod eksploatacji miliony hektarów, tworząc na dziewiczych terenach kilka parków narodowych i rezerwatów zwierzyny.
Kilka lat wcześniej, bo w 1971 r., władze przekazały na własność 16 milionów hektarów rodzimej ludności; Aleutom, Indianom i Eskimosom. Decyzja ta została podjęta na podstawie ustawy o regulacji roszczeń tubylców. W rezultacie 12 % ziem stanu Alaska należy do tzw. korporacji tubylczych, będących formą samorządu rodzimej ludności 49-tego stanu USA. Z uwagi na specyfikę tych terenów, prawa do około 63 % powierzchni Alaski posiadają władze federalne, a władze stanowe rozporządzać mogą jedynie 25 % powierzchni Wielkiej Ziemi. Taki podział praw od dawna już budzi niezadowolenie inwestujących na Alasce przemysłowców, przegrywających w walce z popieranymi przez władze federalne obrońcami środowiska. Wielki kapitał uważa, że główną przyczyną dla której surowcowy biznes oparty na tych bogatych w cenne kopaliny terenach nie może się rozwinąć na pełną skalę, jest utworzenie z Alaski wielkiego rezerwatu przyrody. Niewiele wskazuje, aby w najbliższym czasie spragnionym szybkich zysków koncernom udało się odmienić taki stan rzeczy. Miejscowi ekolodzy wzmogli bowiem swe żądania po tym, jak w 1989 roku gigantyczny wyciek ropy z tankowca "Exon Valdez" w Zatoce Prince William Sond doprowadził do wielkiej ekologicznej katastrofy. Wydarzenie to sprawiło, iż rząd w Waszyngtonie jeszcze bardziej niechętnie zaczął udzielać koncesji na działalność gospodarczą na tym północnym półwyspie, a nadal istniejące poważne trudności komunikacyjne z tym najdalej wysuniętym na północ stanem amerykańskim sprawiają, że ostatnio można mówić o pewnej stagnacji jego gospodarki. Z uwagi na surowy klimat i zdecydowanie spartańskie warunki, nie można powiedzieć by Alaska cieszyła się jakąś szczególną popularnością wśród turystów, nie mniej dla prawdziwych Globtroterów jest prawdziwym wyzwaniem o sile wielkiego magnetyzmu pragnących poznać niepowtarzalnie piękną świata zwierzęcego i roślinnego. Alaska swoim pięknem krajobrazów, dzikością i bogactwami naturalnymi przyciąga ale jednocześnie odstrasza wyjątkowo trudnymi i twardymi warunkami do życia i pracy. Z żalem opuszczam Alaskę, jedno z najpiękniejsze miejsc na naszej Ziemi, z odczuciem i bogatym doświadczeniem; że największym skarbem Alaski jednak są tu... ludzie; życzliwi, pełni optymizmu, kochający życie i umiejący całkowicie bezinteresownie podać rękę drugiej osobie bez względu na to kim ona jest i skąd przybywa. To właśnie tutaj na Alasce dane mi było doświadczyć, że piękno i mistyczna wzniosłość krajobrazu wzbogaca człowieka i podnosi na duchu.
|
|
|