|
Brazylia
Brazylijskie przysłowie mówi że; Bóg stworzył Ziemię a diabeł Amazonkę, najpotężniejszą rzekę na kuli ziemskiej, dziką i pełną tajemnic, które do dzisiaj w pełni jeszcze nie są poznane. Długość to 6400 km a przy ujściu nie widać z jednego brzegu nawet skrawka lądu po drugiej stronie, ponieważ odległość ta wynosi nawet 400 km. Ilość wody wylewająca się stale z Amazonki do oceanu jest tak ogromna, że nawet kilkaset kilometrów od lądu widać z samolotu żółty jęzor słodkiej wody rozlewający się w morskim błękicie. Wysoki stan wód jest przez cały rok a ponadto, rzeka ta dwukrotnie wylewa ze swoich brzegów w związku z porami deszczowymi. Moją podróż po tym kraju zacząłem od przybycia do miasta Manaus położonego w odległości 1500 km od Atlantyku, gdzie w XIX wieku w czasach kauczukowej gorączki ludzie opływali w luksusie większym niż europejska arystokracja. Pamiątką po dawnej świętości jest wspaniały gmach teatru, w których premiery operowe mają swoje miejsce kilka razy w roku. Ogród botaniczny posiada najwspanialsze okazy storczyków, setki rodzajów lian oraz powszechne kiedyś drzewa mahoniowe, które obecnie ukryte są tylko w niedostępnej dżungli. Do nabrzeży miejscowego portu rzecznego przybijają statki oceaniczne, ponieważ głębokość rzeki miejscami przekracza 40 metrów! Kiedy płynąłem indiańska pirogą po jednym z dopływów Amazonki, to udało mi się dotrzeć do wioski tubylców, w której zobaczyłem ich własne roboty w postaci:biżuterii ; bransolet, korali. Indianie Xingu są prawdziwymi mistrzami. Jednak najbardziej zadziwił mnie sposób polowania na ryby przy pomocy ostrego oszczepu a dodatkowego dreszczyku emocji dostarczyły pojawiające się obok przekłutej ryby – piranie, zwabione zapachem krwi.
Pirania rozrywa krwawiąca rybę- ofiarę w kilkadziesiąt sekund. Ponadto udało mi się być w jedynym ekologicznym hotelu nad Amazonką, a właściwie nad rzeką Rio Negro. Położony w odległości 60 km od Manaus słynny Ariau Tower Jungle Hotel składa się z 7-miu wież połączonych kładkami, nad którymi rozpościera się zielona siatka gigantycznej moskitiery. Z tego miejsca mogłem udać się na wyprawę w głąb dżungli. Przed wyjściem Indianie uczą jak unikać parzących uderzeń niektórych gatunków lian, jak chodzić by nie nadepnąć na groźną anakondę.
Dla miejscowych Indian każda roślina do czegoś się zawsze przydaje. Słynna ochra dostarcz naturalnych barwników, żółty sok z kory drzewa Laki jest doskonałym odstraszaczem insektów a z mleka, które posiada drzewo Suvo wytwarza się najlepszą gumę do żucia. Noc spędzona w dżungli po trapersku to noc której nigdy się nie zapomni. Spanie na świeżym powietrzu to przeżycie tylko dla ludzi którzy potrafią się opanować i mają spokojne nerwy, ponieważ las bez przerwy pojękuje, zewsząd słychać wrzaski małp a dreszczyk niepokoju osiąga swoje apogeum kiedy słyszy się odgłosy polujących jaguarów. Dopiero na samym ranem można zapaść w drzemkę. Indianie zaopatrzyli mnie dodatkowo w Cana de Azucar - kawałki łodyg trzciny cukrowej. Obłupuje się nią nożem z twardej zielonej skóry i wysysa białego miąższu lekko słodki smaku, który znakomicie gasi pragnienie i przy okazji jest kaloryczny. Cała Amazonka to obszar, który pokrywają wiecznie zielone lasy równikowe o wybitnie wilgotnym tropikalnym klimacie. Miejscowi ludzie określają to mianem zielonego piekła ja natomiast nazwałbym to zielonymi płucami świata. Ale niestety, na ich obrzeżach odkryto złoża roponośne.
I co dalej? Dorzecze Amazonki jest słabo zaludnione, a ci którzy tam mieszkają trudnią się głównie rybołówstwem. Indianie Kobura to najbardziej tajemnicze ludy, które żyją w gęstych lasach Amazonii i nikt nie wiele ile ich jest i z czego żyją. Większość spotkań białych ludzi z tymi Indianami kończy się tragicznie a śmiertelne ofiary padają po obu stronach. Ja widać miałem wielkie szczęście. Wśród oryginalnej flory amazońskiej spotkałem Genserie - piękny szkarłatny kwiat rurkowaty, który wyrasta z kątów liści a sam kwiat jest bardzo delikatny. Inna rośliną, która mnie zainteresowała była męczennica, która w swoje budowie posiada: pięć pylników - to pięć ran Chrystusa, trójdzielne znamię słupka to trzy gwoździe a szyjka kwiatu to główny słup krzyża, strzępiasty przykoronek oznaczać ma koronę cierniową, pięć płatków i pięć działek kielicha to dziesięciu Apostołów bez Piotra i Judasza. Tak więc ten oryginalny kwiat uważają tutaj w Amazonii za symbol Ukrzyżowania Chrystusa. Opuszczam Amazonie i jadę do Salvador de Bahia, które przywitało mnie dźwiękiem gorących rytmów samby i radosnym nastrojem nieustającej fiesty. Jak się później przekonałem to słuchają ją w barach, na plaży i niezliczonych ulicznych kawiarenkach. Nic dziwnego, ze miasto to jest kolebka samby, która przenika do krwi i upaja jak szklanka duszkiem wypitego Bacardi. Przepiękne plaże, wspaniała afro-brazylijska kuchnia, majestatyczne kościoły, forty i pałace stanowią architektoniczną pozostałość po portugalskich kolonizatorach.
Salvador de Bahia
Specyficzny klimat tworzą też barokowe kamieniczki w pastelowych kolorach, które zbudowano na skałach otaczających miasto. Jest ono rajem dla mężczyzn, którzy choćby na chwilę pragną zapomnieć o kłopotach, pracy i smutnej codzienności. Kąpiel u stóp tropikalnego wodospadu Jtiquira jest niepowtarzalnym przeżyciem zwłaszcza, że w powietrzu unosi się zapach soczystej roślinności i spragnionych kobiet!! Brazylijczycy święcie wierzą, że Bóg jest ich rodakiem bo gdyby było inaczej to nie podarowałby im pięknego Rio de Janeiro. Jest to miasto - metropolia niesamowitych kontrastów. Rio pachnie jak po burzy. Czasem dolatuje zapach zieleni, a może to sugestia że dżungla jest tak blisko? Parno i ciepło - około 30 o C, a słońce silnie przygrzewa. Zajeżdżam do małego hotelu "Monterrey" w dzielnicy Catete. Jest niskiej zabudowy w stylu kolonialnym. Ma on dwa pietra, zbudowany jest w stylu kolonialnym. Po chwili odpoczynku w pokoju hotelowym wyruszamy na miasto, by dotrzeć do słynnej 4 kilometrowej długości plaży Copacabana i zarejestrować pierwsze wrażenie. Copacabana, szeroka plaża gdzie po jednej stronie woda, po drugiej ruchliwa ulica i szereg ekskluzywnych hoteli. Na plaży tej wypoczywają całe rodziny, pięknie opaleni młodzieńcy grają w siatkówkę by za wszelką cenę zwrócić uwagę na siebie ślicznych dziewcząt, u których bikini więcej odsłania niż zakrywa. Tutaj przede wszystkim się flirtuje a ze wszystkich stron słychać śmiech i rytmy samby. Oglądać i być oglądanym, podrywać i być podrywanym - to obowiązkowe motto wszystkich plażowiczów. Dla ochłody, zimnego drinka można sobie lub osobie podrywanej zafundować w plażowych budkach, których jest ogromnie dużo. Biały piasek na plaży urzeka czystością i może właśnie dlatego plaża ta jest niemal instytucją, ponieważ tutaj spotykają się biznesmeni, umawiają się na spotkania narzeczeni a przyjaciele na plotkowanie. Bliskość wody daje wszystkim tutaj trochę chłodu bo im głębiej w miasto to robi się coraz duszniej. Miejscowe kluby, dyskoteki są zawsze pełne gości. W takich lokalach jak Columbus, Kaligula czy Hipopotamus porozumiewanie odbywa się językiem ciała. Często spotykam określenie carioca i zastanawia mnie co może oznaczać? Kiedy spożywałem jakiś zimny deser podszedł do mnie kelner, którego postanowiłem zapytać o to określenie. Uśmiechnął się i powiedział, że jest to pojęcie charakterystyczne dla mieszkańców Rio de Janeiro i tylko nich może dotyczyć. Carioce to ktoś, kto pochodzi z Rio i żyje stylem, jakim żyje całe miasto - a więc zabawa, spotkaniami z przyjaciółmi, footbol i same przyjemności. Dodał również że jest to również coś więcej - to stan umysłu. Podstawą jednak jest urodzenie i choćbym ja jako turysta przybyły do Rio, śpiewał na ulicy i tańczył, pił i podrywał nieustannie kobiety to i tak nie będę carioce, bo nie jestem człowiekiem z Rio.
Kiedy tak siedziałem pomyślałem sobie; ileż tu jest czekoladowych piękności i wcale nie trzeba tego zauważać tylko w hotelu Copacabana Palace, który mieści się przy Avenida Atlantica. Te czekoladowe piękności mają również wspaniale wymodelowane ciała już przez samą naturę. Po paru godzinach przebywania na piasku powracam do hotelu by odpocząć, jednak po drodze robię drobne zakupy głownie owoców; papaje, mango i śmieszne małe czerwone kuleczki z kolcami, które noszą nazwę liczi. Po drodze próbuję również caipirinha narodowy napój Brazylii, który jest zrobiony z wyciśniętego soku z cytryny, dużej ilości cukru i jeszcze większej ilością rumu. Bardzo mi smakuje, choć śmiem twierdzić, że gdyby miał w sobie więcej procentów to miałby chyba jeszcze lepszą jakość.
Zależy mi na obejrzeniu Rio z góry czyli z dwóch miejsc. Jedno to słynny Posąg Chrystusa a drugie to góra tuż nad samym morzem zwana Głową Cukru. Kiedy już stałem na tej słynnej platformie widokowej znajdującej się na samym wierzchołku góry Corcorado czyli Garbus, to widok na rozciągające się miasto na dole zapierał dech bo dopiero stamtąd widać jak pięknie położone jest to miasto a poszczególne dzielnice rozłożone są w różnych dolinach schodzących między wzgórzami wprost do morza. W jednej chwili zapomniałem o tych 250 stopniach jakie musiałem pokonać kiedy widziałem statuę Chrystusa Zbawiciela o 38 metrowej wysokości. Z informacji, która jest tam podana na odpowiedniej tablicy dowiedziałem się że głowę i dłonie statuy modelował rzeźbiarz polskiego pochodzenia Paul Landowski. W tym samym dniu udało mi się również wjechać kolejką na szczyt słynnej Pao de Acucar czyli Głowy Cukru.
Z okien wagonika podziwiałem panoramę Rio i Zatoki Botafoho. Mogę stwierdzić, że widok Rio z lotu ptaka jest imponujący. Na następny dzień wybieram się do starej portowej dzielnicy. Jest tam wiele małych knajpek a w nie których z nich podają żywność na wagę czyli jesz co chcesz z ich menu, a płacisz za każde 100 gram. Jest to chyba jeden z bardziej popularnych sposobów żywienia, ponieważ są one pełne ludzi, którzy wyszli z biur na lunch. Po południu idę na inną plażę: Ipamena. Po drodze zostaję zaskoczony pewną niespodzianką; między pasami Avenida Vieira Souto na wąskim pasku trawnika stoi popiersie...Jozefa Piłsudskiego!!!. Z informacji na tablicy wynika, że zostało ono podarowane przez polską społeczność w prezencie dla miasta. Przy okazji przypomniało mi się, że tutaj w Rio jest gdzieś też granitowy pomnik Fryderyka Chopina ale nie wiem czy będę miał czas na jego poszukiwania. Wśród turystów którzy przebywają w Rio panuje lekka atmosfera zastraszenia. Co chwilę ktoś mówi, że ktoś kogoś napadł, okradł czy został zastrzelony. Ale jest to chyba po to by uczulić nowoprzybyłych by zachowali szczególna ostrożność. Miejscowi mówią, że to elementos schodzą z gór i szukają łatwych okazji na plażach gdzie jest pełno turystów. Elementos mieszkają w favelach na zboczach gór. Ciekawe również jest to, że nawet policja się tam nie zapuszcza. Mnie jednak bardzo zaciekawiły te favele i postanawiam skorzystać z propozycji objazdowej jednego z lokalnych biur podróży. Kiedy pojechałem wraz z grupa zorganizowaną w pełnej obstawie ochroniarzy to musze powiedzieć że przeżyłem szok po tym co zobaczyłem. Od razu porównałem to z biedotą mieszkającą w Indiach i chyba tutaj jest jeszcze gorzej. Kiedy wróciliśmy z tej objazdówki to chciałem jak najszybciej usiąść w cywilizowanej małej knajpce.
![[Rozmiar: 68307 bajtów]](images/brazylia/braz6.jpg)
Udało się po chwili taką znaleźć, gdzie płacąc przy wejściu 5 reali (tj. około 6 zł) mogłem najeść się dowoli, brać dokładki, dolewki, przystawki i rożne inne cuda do jedzenia. Z moje obserwacji Rio na pewno nie jest bezpiecznym miastem, o czym świadczy ilość policji na ulicach, sposobu noszenia plecaków przez miejscowych z przodu na brzuchu. Na ulicach widać jednak bezdomnych, koczujących na ławkach w parkach. Jest też dużo policji i wyglądają zupełnie inaczej niż w Polsce. Przypominają raczej wielkie żółwie czego przykładem niech będzie pieszy patrol policyjny ubrany w kaski, plastikowe ochraniacze na łydki plecy i klatkę piersiowa. Ogólnie mieszkańcy Rio są przyjaźni, czasem zagadują na ulicy czy w knajpkach a czasem po prostu ostrzegają że jest niebezpiecznie. Chciałbym jeszcze powiedzieć kilka słów o innej słynnej sprawie która jest właśnie Rio; to wielkie centrum chirurgii plastycznej. Zjeżdżają tutaj kobiety z całego świata by udoskonalić swoje ciało. Najbogatsze osoby goszczą w klinice Ivo Pitanguy, który swoim skalpelem czyni cuda. Można sobie zlikwidować zmarszczki, worki pod oczami, poprawić biust, dokonać liftingu twarzy i wiele innych rzeczy. Ale ciekawi mnie, czy te rodowite Brazylijki - piękne dziewczyny, które spotyka się na każdym kroku, też korzystają z tych zabiegów kosmetyki plastycznej? Bardzo często odnoszę wrażenie, że ludzie tu dość często śpiewają, czasem na głos, czasem tylko pod nosem. Może to wpływ klimatu i rytmu drzemiącego gdzieś w domieszce afrykańskiej krwi? Rio jest jak architektoniczna mozaika - stare kolonialne dwu piętrowe budyneczki z ozdobnymi kolorowymi fasadami przemieszane z wieżowcami z lat 70 tych i na dodatek wszystko to blisko siebie. Teraz wyjeżdżam z Rio ale po czterech tygodniach wracam ponownie by już oddać się samemu szaleństwu słynnego Karnawały w Rio. Po szaleńczym Rio jadę do Sao Paulo - gospodarczej stolicy Brazylii.
Ta aglomeracja w samym centrum posiada spokojny plac, który jest chyba ostatnią taką enklawą zieleni w tym mieście; to Plazza de Republica. Trawy i drobne krzewy giną wśród otaczających ją wieżowców zwłaszcza, że to centrum bardzo przypomina słynny Manhattan bo co chwilę wyskakują gigantyczne drapacze chmur a wąskie uliczki są pozbawione światła słonecznego. Jest to miasto, w którym przede wszystkim się pracuje a w olbrzymich korkach poruszają się powoli tysiące samochodów gdzie co 4-ty mieszkaniec jest jego posiadaczem. Najbardziej wyrafinowane wystawy nowoczesnych sklepów można zobaczyć idąc na Direita i Boa Vista. Salony mody, pracownie jubilerskie dosłownie kipią od wystawionego bogactwa i wcale nie jest żadnym zdziwieniem widok gdzie przy 300C bogate panie wychodzą ze sklepów w etoli z norek albo w długim futrze, wsiadając do swoich długich klimatyzowanych limuzyn z kierowca i odjeżdżają. Słynny trójkąt, który wyznaczają; niewielki biały budynek w stylu kolonialnym należącym do jezuickiej misji z XVI wieku - pobliskiego wieżowca z Sao Bento - gmachem opery wybudowanej u schyłku XIX wieku nadal szokuje bliskością formy. W centrum miasta jedynie w godzinach pracy robi się trochę luźniej na ulicach. Ciekawostką jest również to, że w tych ogromnych super marketach można również spróbować regionalnych potraw. Mają tu nieźle rozwinięte metro jak na samo centrum. Zwiedzanie centrum zajęło mi pół dnia i w zasadzie jest to tylko miasto na trasie a nie po to by specjalnie do niego przyjeżdżać.
Tutaj nie słyszy się śpiewu przechodzącego człowieka lecz jakieś wrzaski, w których tak naprawdę nie wiadomo o co chodzi. Zauważyłem, że prawie wszyscy którzy tu podróżują przeliczają wszystko przez dolara bo Euro nie jest tu zbyt popularne i nie wszędzie można wymieniać czeki podróżne w euro. Dolar jest wszechobecny, ale już nie wszech potężny. Kiedy przyjechałem do dzielnicy Osaco i Aqua Fria znajdującego się na przedmieściach, to zobaczyłem jak żyją brazylijscy bogacze, ponieważ za wysokimi murami kryją się eleganckie wille i pałace. Nawet upał tutaj nie dokucza tak bardzo a to dzięki bujnej roślinności bez przerwy zraszanej wodą. Udało mi się całkiem przypadkiem wziąć udział w obrzędzie Makumby - szokującego i ekscytującego misterium religijnego, w którym spotykają się wierzenia czarnej Afryki i chrześcijaństwo. Ma to swoją niezwykłą oprawę ponieważ późnym wieczorem kapłani oraz uczestnicy ceremonii zapalają dziesiątki świec. Na ziemi rozkładane są butelki wina, papiery, jedzenie i naręcza kwiatów. Ich modlitwom towarzyszą tańce i biesiadowanie a w tajemniczy nastrój wprowadza dźwięk bębnów. W ten właśnie sposób wierzą, że przywołują dobre duchy, które mają ich chronić przed złem. Sao Paulo to raj dla młodocianych rabusiów wyspecjalizowanych w przewracaniu ludzi i pozbawianiu ich torebek, portfeli dlatego w centrum nie warto nosić żadnych łańcuszków czy innej biżuterii. Chciałbym wspomnieć o sprawie, na którą w czasie podróży nie ma się czasu: jest to oglądanie telewizji. Muszę stwierdzić, że jest tutaj telewizja monotematyczna co oznacza, że oprócz tych mydlanych seriali są jeszcze reklamy i wiadomości oraz czasami przy jakiś specjalnych okazjach transmisja sportowa Świadomie natomiast nie pojechałem do Brasili, ponieważ jest to miasto, które zostało sztucznie zbudowane do celów typowo administracyjnych, gdzie nie ma żadnych zabytków bo niby skąd by się miały wziąć, kiedy miasto nie ma nawet 50 lat. Potwierdza się zatem pewna rzeczywistość w tym kraju, że w Brasili są rządy, w Rio de Janeiro się bawi natomiast w Sao Paulo się tylko przede wszystkim pracuje. Kolejnym etapem jest dotarcie do Santa Caterina wyspy na południu Brasilii u wrót której rozłożyło się dość spore miasteczko Florianopolis. Miasto samo w sobie nie jest zbyt ciekawe, wyspa natomiast to Brazylia w pigułce. Na południu bezludne plaże i dzika przyroda, środek - wioski, oraz Florianopolis, a północ to Brazylia sukcesu i dobrobytu - dzielnice bogaczy i ekskluzywne ośrodki wypoczynkowe. Dwa dni to wystarczająco dużo czasu by zapoznać się z wyspą. Santa Catarina ma jeden z ciekawszych systemów komunikacyjnych ponieważ teoretycznie wszędzie można dostać się autobusami, które krążą od jednego dworca do drugiego a jest ich na całej wyspie kilkanaście i tak na prawdę nie bardzo wiadomo gdzie się dojedzie. Jeśli kierowca powie ci że właśnie jedzie do miejsca o które pytasz, wcale nie znaczy to, że się tam znajdziesz. Najprawdopodobniej skończysz na innym dworcu, skąd masz przesiadkę a przesiadka jednak nie oznacza ze dojedziesz. Do tego jest tu ciekawy system płacenia za bilety. Na niektórych dworcach płacisz za wejście na dworzec i nie płacisz juz za bilet, w innych płacisz tylko w autobusie a na innych dworcach pół biletu przy wejściu a pół biletu w autobusie. Byłoby to nawet dość proste, gdyby nie mały szczegół; ze zasady te dość często się zmieniają i czasem płacąc bilet na jednym dworcu okazuje się ze masz już zapłacony przejazd następny. Ciekawe również jest to, że na niektórych trasach bilet w jedna stronę kosztuje 0.5 reala a w drugą 1.5 reala? Trudno jest to w krótkim czasie pojąć i dlatego ja wcale nie starałem wnikać w to bo i tak było mało czasu. Santa Caterina to mekka surferów. Środek wyspy jest dość zatłoczony i to głównie przez nich. Surfera jest dość łatwo poznać bo ma zazwyczaj na sobie tylko krótkie, wielobarwne, spodenki, tatuaż, deska do surfowania i długie spięte włosy, czasem dredy i oczywiście jest fanem Boba Marleya. Na wyspie surfer, jeśli nie ma fal, może skorzystać z innego zajęcia, czyli udać się na wydmy i zmienić z surfera w innego bordziste. Jazda na desce po piasku to naprawdę fajna i dość popularna tu zabawa. W samym centrum Santa Cateriny jest park narodowy, w którym kilka wydm udostępniona jest specjalnie dla turystów i dla jazdy na desce po piachu, ale nie ma wyciągów. Po wielu przesiadkach udało mi się też dostać na północną część wyspy. Jest to zupełnie inna Brazylia niż ta, którą do tej pory widziałem. Szerokie, czyste, ulice, domy z basenami, fantastyczne samochody a ceny zabójcze. Kupiłem acerole, czyli małe czerwone kulki, z których w Rio na ulicy robi się soki oraz gojabe - zielone bardzo soczyste gruszki, które po przekrojeniu okazują się fioletowe. Zachęcono mnie również do spróbowania asai - jak się okazało był to rodzaj lodów, a raczej mrożonego musu z rośliny chyba o tej samej nazwie. Przed ponownym powrotem do Rio by oglądnąć słynny karnawał postanawiam jeszcze pojechać nocnym autobusem do Foz de Iguazu. Po przyjechaniu rano na miejsce szybko znalazłem przyzwoity hotel jeszcze po stronie brazylijskiej. Foz de Iguazu jest średniej wielkości miastem przygranicznym (Brazylia, Argentyna i Paragwaj) na zbiegu rzek Iguazu i Parany. Samo miasto nie wyróżnia się niczym szczególnym może oprócz wielkiej tamy na rzece, lotniska międzynarodowego i wodospadów. Rzeka Iguazu płynąca przez południowe rejony Brazylii przecina bazaltowy płaskowyż powstały na skutek dawnej erupcji wulkanicznej. Na styku zastygłej lawy woda spada z wysokości 70 metrów na bardziej miękki grunt. W ciągu sekundy jest to 5000 m3 . Ale widok ze strony brazylijskiej jest znacznie ciekawszy.
Zarówno po stronie Brazylijskiej jak i Argentyńskiej wodospady z otaczającymi lasami tworzą duży park narodowy. Po stronie brazylijskiej do wodospadów jeżdżą autobusy. Dobrze się stało, ze zacząłem od strony brazylijskiej ponieważ moje zaskoczenie i podziw potęgowały się z każdą chwilą. Gdy wysiadałem do busu po brazylijskiej stronie wodospadów słychać już było dobiegający z lasu huk wody. Kiedy bus dojechał w wyznaczone miejsce to trzeba było jeszcze przejść ścieżką kilkaset metrów przez las gdzie wychodzi się na niewielka przecinkę, skąd już zauważyłem cztery duże wodospady. Idę dalej ścieżką wzdłuż krawędzi stromego zbocza do kolejnych kilku wodospadów. Przy drugim miejscu widokowym jasne się staje, że to dopiero początek a to co kryje się dalej jest dopiero słyszalne i to coraz bardziej. Idąc dalej dostrzegam całą brazylijską część wodospadów. Ilość wody jaka spada jest ogromna. Do wodospadów podchodzę prawie pod samą ścianę wody a od nurtu dzielą mnie dwa metry. Przy wodospadzie nie da się stać zbyt długo, ponieważ rozbijająca się woda tworzy chmurę kropelek i po paru minutach nie ma na mnie suchej nitki. Bardzo ciężko jest oddychać, gdyż wszędzie jest woda. Raz na jakiś czas wiatr rozwiewa chmurę kropelek i mogę zbliżyć się jeszcze trochę. Po południu wracam do hotelu. Następny dzień to wyprawa do argentyńskiej strony wodospadu. Na początek dość długa droga przez las a potem dochodzę do brzegu rzeki, która po stronie Argentyny tworzy ogromne rozlewisko. Rozlewisko to jest właśnie powodem dla którego wodospad Iguazu to nie jeden wodospad ale ponad 70 różnych wodospadów rozłożonych na przestrzeni wielu kilometrów. Od brzegu rzeki zaczyna się pomost, który wchodzi w rzekę na odległość około 400 metrów. Pomost ten wiedzie do tzw. Diabelskiej Gardzieli czyli głównej części wodospadu, która niestety tylko częściowo jest widoczna ze strony brazylijskiej. Diabelska Gardziel to chyba najlepsza nazwa dla tego miejsca. Podobno pierwsi żeglarze, którzy tu dotarli uznali to miejsce za koniec świata. Trudno im się dziwić, ponieważ gdy patrzy się w dół wodospadu nie widać już rzeki tylko białą chmurę wody. Gdy stoi się na końcu kładki, a pode mną jest tylko biel zwłaszcza że tą właśnie kładką dochodzi do samej krawędzi wodospadu a po prawej i po lewej otacza mnie spadająca woda natomiast nade mną ma się tylko niebo. Przez chwilę odnoszę wrażenie że dalej nic już nie ma. Stojąc w tym właśnie miejscu uzmysłowiłem sobie że jestem chyba jednym z nielicznych ludzi którzy mieli możliwość zobaczenia tych wodospadów ze strony trzech państw. Wcześniej już widziałem tylko część tego kompleksu wodospadów ze strony Paragwaju i już wtenczas mnie one zachwyciły. Wodospady Iguazu to po prostu jedna z najpiękniejszych rzeczy jaką dotychczas w czasie swoich podróży zobaczyłem a skala porównawcza do europejskich wodospadów tak na prawdę nie istnieje. Teraz czeka mnie powrót do Rio by móc zobaczyć ten słynny karnawał i poczuć jego atmosferę. Mulatki i samba to najprostszy sposób na brazylijski karnawał przy czym każdy z tych dwóch składników nawet osobno potrafi wywołać nie lada emocje. Razem to połączenie tworzy mieszankę wybuchową, która nie pozwala ludziom spać dłużej niż kilka godzin przez ponad 4 dni i noce w roku. Tutaj o sambie mówi się, ze jej rytm przypomina bicie ludzkiego serca. Praktycznie zawsze podczas tego najwspanialszego z brazylijskich karnawałów w Rio – taniec kończy się zupełnym wyczerpaniem po którym ludzie mdleją i padają bezwładnie na rozgrzany słońcem asfalt. Stara tradycja nakazuje porzucić wszelkie konwenanse na czas karnawału. Ludzie z najlepszych sfer mają te same prawa co biedacy z dzielnicy nędzy Favelas. W pogoni za nowymi wrażeniami wędrują w okolice, których wcześniej nigdy nie widzieli. Konkursy samby odbywają się na Sambodromie, który zaprojektowany został przez wielkiego Oscara Niemeyera. Poszczególne dzielnice stawiają sobie za punkt honoru zorganizowanie przyzwoitej grupy przebierańców, muzyków i ludzi lubiących się bawić by przemaszerować w karnawałowym pochodzie. Każda z dzielnic wystawia około 3000 tancerzy. Z wytwornej dzielnicy Leblon tańczą mulatki w gumowych pantofelkach podczas gdy z ubogiej dzielnicy Barra de Tijuca - szaleją w rytmie samby bywalcy ekskluzywnych dyskotek. Kto woli bawić się pod dachem rusza do słynnych klubów samby Platforma I.
Sambodrom
Jeśli nie umiesz tańczyć to natychmiast znajdzie się urocza mulatka, która pokaże jak ruszać biodrami. Jednak najważniejsze są parady w rytmie gorącej samby, na których projektanci strojów nie mają granic fantazji. Wyjątkowy charakter ma fiesta u stóp słynnego wzgórza Corcovado. Tańce odbywają się też pod 700-metrowej wysokości Pao de Acucar. Jury ocenia prezentacje tancerzy, dekorację i jest naprawdę co oglądać bo latynoska ekstrawagancja miesza się z dreszczykiem erotyki. Wielometrowej wielkości pióra ozdabiające tancerki raczej odkrywają to co zwykle jest zasłonięte. Muzyce i tanecznym popisom towarzyszą wybuchy sztucznych ogni, zapachy rozpylanych w powietrzu drogich perfum i nieprzerwany deszcz konfetti. Jest w tym wszystkim obietnica ekstazy, która może się zdarzyć jedynie pod Krzyżem Południa. Po karnawałowej nocy nie ma nic lepszego niż mleko ze świeżego kokosa a dla spragnionych chłodu pozostaje jeszcze kąpiel w morzu. Karnawał w Rio to również ogromny relaks, poszukiwanie rozkoszy i radości życia, i nie ma tutaj z tym najmniejszych problemów. Chcę również powiedzieć o trochę innej atmosferze tego karnawału, która jest w dzielnicach biedoty. Tutaj karnawał spędza się z pustymi żołądkami w sąsiedztwie pijaków, handlarzy narkotyków, bójek i mordów. Jest to ta ciemna strona miasta a ci najbiedniejsi wiedzą, że samba to wyzwolenie a taniec musi być radosną modlitwą, podziękowaniem Bogu, że dał im Rio.
|
|
|