|
Republika Południowej Afryki
Po paru godzinach lotu z Harare do Pretorii stolicy RPA rozpocząłem spacer po tym mieście, które jest centrum administracyjnym kraju. Miasto przytłoczyło mnie od razu swoim ogromem, szczególnie wydostanie się z lotniska oczywiście po małych kosztach, stanowiło pewnego rodzaju walkę z miejscowymi naganiaczami. Jednak po niedługim czasie udało mi się wydostać prosto do schroniska Brown Sugar. Miło położone, za centrum, posiadało jak większość hosteli basen, bar, sale dwu i wielo-osobowe, możliwość skorzystania z internetu. Oczywiście kuchnię i łazienki. To mniej więcej standard każdego schroniska, w którym się znalazłem podczas tej podróży. Jest miastem – ogrodem, pełno w nim zieleni a charakterystycznym drzewem jest jacaranda, które swoim kolorem barwi stolicę na ten spokojny kolor.
Tych drzew jest tutaj ponad 50 – tysięcy! Stolica ma architekturę kolonialną a w sposobie bycia mieszkańców; prowincjonalnie i sennie. Tylko gmach parlamentu przypomina, że mieści się tutaj siedziba rządu ale żeby było ciekawiej to co roku 6-miesięczne sesje odbywają się w Kapsztadzie. Kopalnie złota i diamentów przyciągają tutaj różnych awanturników i hochsztaplerów, jednak większość tych najcenniejszych kryształów trafia jednak do holenderskich szlifierni gdzie powstają drogocenne brylanty. Wyjeżdżam do Johannesburga i jest to afrykańskie Klondike – miasto zbudowane na złotonośnych żwirach.
Zabudowane drapaczami chmur ze szkła i metalu przypomina raczej ogromne amerykańskie metropolie i jest jednym z większych centrów handlowych południowej Afryki. W dzielnicy Gold Reel City panuje atmosfera jak w czasach poszukiwaczy złota. Domki i zabudowa ulic jak przed wiekami. Z tym bogatym miastem w kontraście stoi inne miasto Soweto, jest synonimem skrajnej nędzy, to dzielnica o bogatej przeszłości. Aby móc zobaczyć w kontakcie bezpośrednim wynająłem Jeepa. Rudery, w których mieszkają ci ludzie to domki sklecone z byle jakiego materiału”.
W tej samej dzielnicy znajduje się także Muzeum Aparthaidu, położone w miejscu, gdzie zaczęły się pierwsze demonstracje i gdzie były pierwsze ofiary. Przejechałem samochodem przez to miasto bez zatrzymywania się bo jest ono ogromnie niebezpieczne i szczęśliwie wróciłem do Johannesburga. Następny dzień to wyprawa do afrykańskiej jaskini hazardu: Sun City. Kiedy po 2-godzinach byłem na miejscu to wydawało mi się ze przeskoczyłem pewną granicę realności świata. To miasto luksusowych hoteli, terenów rekreacyjnych, pól golfowych. Stworzone dla ludzi bogatych, obiekty zmysłowych i ciekawych uciech, kasyna gry są we wspaniałej scenerii tropikalnej przyrody i bajecznie pięknych wodospadów. Ciekawostką jest to, że cały krajobraz Sun City został zaprojektowany w pracowniach sławnych światowych architektów zieleni.
Chociaż do morza jest daleko to można się kapać w wodach jeziora a nikogo nie dziwi słoneczna plaża wśród gór. Natomiast wodospad Howick jest piękny. W mieście tym są najdroższe hotele a w luksusowych salonach jubilerskich można kupić najpiękniejsze wyroby z diamentów i złota. O życiu erotycznym już nawet nie wspominam bo to bajeczne cudo!! Sun City jest olbrzymim kompleksem
hotelowym ze wszystkimi możliwymi rodzajami sportów i rozrywki, stojącym do dyspozycji gości hotelowych. Istnieje rzecz jasna możliwość żeglowania, surfowania, pływania, gry w golfa, tenisa
odpoczynku w ogrodzie tropikalnym i wiele innych rozrywek. Po zachodzie słońca możliwość korzystania z salonów gier i kasyna. Afryka Południowa to również wiele Parków Narodowych, Rezerwatów. Ja pojechałem do Parku Narodowego Krugera a potem do Hluhluve. Do Parku Krugera było ok. 350 km. więc udało mi się dojechać tylko do Nelspruit, gdzie spędziłem noc. Wybrałem bramę od zachodniej strony, w miejscowości Numbi. Po drodze minąłem kilka wiosek murzyńskich.
Jednak nie takich, które kojarzą się turystom z obrazków. Były to walące się chaty, w których żyją ludzie. Zaskakująco dobra była droga, która standardem przewyższała nasze rodzime. Jednak i to nie mogło trwać wiecznie, gdyż po pewnym czasie zamieniała się w polną ścieżkę, żeby znów po kilku kilometrach stać się asfaltem. Jeszcze przed bramą parku przywitał mnie samotny słoń, który posilał się i tak już wysuszonymi do cna drzewkami. Pierwszy dzień w parku był trochę chaotyczny. Wszystko mnie dziwiło i dla przypadkowego obserwatora musiało wyglądać śmiesznie. Tego dnia udało mi się podejść, a może bardziej podjechać (w parku nie wolno chodzić piechotą) do lwów zjadających bawoła. Leżały pod drzewem, nad oczkiem wodnym, które podczas pory suchej jest jednym z najbardziej obleganych miejsc w parku .Obrazek był żywo wycięty z safari. W odległości około stu metrów leżały 3 –lwy z martwym bawołem. Nieodłącznym towarzyszem takiej uczty jest sęp, który nie odpuści sobie tak łatwego obiadu i po skończonym posiłku silniejszego, sam zabierze się do jedzenia. Na nocleg zatrzymałem się w Skukuzie – największym i bardzo dobrze wyposażonym campingu w parku. Następnego dnia wstałem o 5.30. Słońce jeszcze nisko można zobaczyć wtedy więcej zwierząt, bo później chowają się przed niemiłosiernym upałem.
Zresztą pomiędzy 12.00 a 15.00 najlepiej znaleźć się w basenie i siedzieć tam aż do popołudnia. Wtedy słońce nie praży już tak mocno. Na camping trzeba wrócić do godziny 18.00 jeśli ktoś się spóźni wtedy czeka go grzywna oraz będzie musiał opuścić park. Tego dnia wyruszyłem w głąb parku, w kierunku obozu Lower Sabie. Po drodze znowu natknąłem się na lwy. Tym razem była to para. Przechodziły przez drogę, co oczywiście spowodowało ogromne zainteresowanie. Miałem duże szczęście mogąc przyjrzeć się lwu (lwica weszła już w busz) z odległości ok. 1m. Doznałem wtedy dziwnego uczucia, że to właśnie mnie ogląda lew, a nie ja jego. Jakby na jego spojrzenie – leniwe zresztą – zamknąłem natychmiast okno, w jednej sekundzie pocąc się ze strachu. Wcześniej słyszałem o wypadkach, w których zwierzę wyciągnęło przez okno nierozważnego turystę. Miało się wrażenie, że w sumie niewiele obchodziła go cała chmara pojazdów. Po prostu przeszedł przez drogę. Następną atrakcją było stado słoni, które spokojnie dreptało przez szosę. I tu choć wydawało się wszystko w
porządku, miałem małą przygodę. Wjechałem pomiędzy jedną grupę słoni, która już przeszła a drugą, która powoli wyłaniała się z buszu. Od razu przed oczami pojawiło mi się ogłoszenie, by nie drażnić zwierząt.
Zrobiłem kilka zdjęć i w momencie gdy zwierzęta wchodziły na drogę odjechałem kawałek, zawróciłem i znów pstryknąłem kilka ujęć. Przed samym campingiem spotkała mnie inna miła niespodzianka w postaci oczka wodnego, w którym pławiło się całe stado hipopotamów. Pod wieczór pojawiły się jeszcze impale, słoń, pawiany, zebry. Oczywiście na wodzie było dużo ptactwa, z których główną rolę odgrywały marabuty, przechadzające się jak się jak sędziwi starcy z rękami złożonymi do tyłu. Kilka słów o campingu; wyposażony był tak samo dobrze jak poprzednie z tym że położony był nad rzeką.
Dobrym miejscem była restauracja z tarasem, który wychodził poza camping. Z tego miejsca swobodnie można było obserwować zachód słońca czy pasące się zwierzęta. Po obozie biegał waran i gekon. Wszędzie było mnóstwo
kolorowych ptaków. Wieczorem zaś odezwały się hipopotamy, które siedziały w rzece. Wczesnym rankiem udałem się do pobliskiego wodopoju, gdzie stado impal spokojnie zaspokajało pragnienie. Tego dnia wybrałem trasę do południowej części parku, a konkretnym celem był camping Crocodil Bridge, położony nad rzeką Crocodil. Słońce grzało już dosyć mocno i upał stawał się nie do zniesienia, tym bardziej, że droga prowadziła przez otwartą przestrzeń. Znużony tym ciepłem prawie wjechałem pod słonia, który nagle wypadł na drogę. Słonie – szczególnie samotniki - są dosyć niebezpieczne i złośliwe np. zamiast przejść przez drogę nagle skierował się na samochód. Musiałem uciekać. Całe szczęście, że skręcił z powrotem do buszu. Cała sytuacja otworzyła mi oczy i pomimo porażającego upału postarałem
się bardziej uważać na przygodnie napotkane zwierzęta.
Dalszą podróż umilały mi żyrafy, zebry, które z chęcią pozowały do zdjęć. Po dojechaniu do campingu okazało się, że mam jeszcze drugą połowę dnia przed sobą, więc po krótkim odpoczynku ruszyłem na zachód w stronę Berg-en Dal -ostatniego campingu w parku, w którym miałem nocować .Po drodze udało mi się spotkać jeszcze trzy lwy, które około stu metrów ode mnie leżały w wyschniętym korycie rzeki. Sam camping położony jest nad małym oczkiem wodnym. Wieczorem podziwiałem kąpiel hipopotamów oraz wyścigi żab, które całym stadem skakały po powierzchni wody jak oszalałe tam i z powrotem. W dziewiczym krajobrazie żyje na wolności 80-tysięcy wielkich ssaków. Kolejnym punktem był Swaziland, niezależne królestwo położone w północno-wschodniej części RPA. W sumie podróż przez Suazi wypadła trochę przypadkowo. Moim celem były Góry Smocze, a najkrótsza droga wiodła właśnie przez to państwo. Korzystając z okazji postanowiłem zabawić tam jeden dzień i wybrałem park Millwane Wildlife Sanctuary, znajdujący się na południe od stolicy Mbabane, tuż przy królewskiej dolinie Ezulwini Valley. Szczególną zaletą tego parku jest to, że można tam spacerować wśród zwierząt. Dla mnie, po trzydniowym, samochodowym rajdzie w parku Krugera był to wystarczający argument. Dotarłem dosyć szybko, mijając po drodze miasteczka, które pod żadnym względem nie przypominały tradycyjnych zuluskich wiosek znanych z folderów firm turystycznych. W większości kraj wygląda dość biednie. Na noc zatrzymałem się w schronisku Sondzela standardem nie ustępującym schroniskom w RPA. Dodatkowym plusem były zwierzęta, które swobodnie się pasły nie zważając na turystów. Biegały tam antylopy, zebry, strusie, a w stawach zażywały kąpieli hipopotamy. Jedynymi groźnym zwierzętami były krokodyle, o czym co chwilę informowały tabliczki, ostrzegając przed niebezpieczeństwem. W pobliskich górach natomiast zaszył się lampart Po dojechaniu do schroniska wyskoczyłem na mały rekonesans. Uzbrojony w latarkę na wypadek gdyby zastała mnie noc ruszyłem w stronę pobliskich gór. Dopiero teraz naprawdę mogłem poczuć powiew afrykańskiego powietrza. Po dotarciu na szczyt roztoczyła się przede mną Królewska Dolina. Szkoda, że nie w promieniach zachodzącego słońca ale przy bardzo pochmurnym niebie i nie uchronnie zapadającym zmroku.
Trochę tym zawiedzony zacząłem schodzić z powrotem. Wraz z upływającym czasem powoli zaczynała zapadać ciemność. Najlepsza „zabawa” była dopiero przede mną. Gdy zrobiło się już całkowicie ciemno, tam gdzie nie docierał promień mojej latarki, zaczynały poruszać się jakieś cienie. Gdzieś w okolicy stawu zaryczały potężnie hipopotamy, coś blisko zaszeleściło w krzakach. Miałem dosyć. Bałem się, że w tych ciemnościach natknę się na hipopotamy, które wieczorami wychodzą na żer. Po oświetleniu pobocza okazało się, że wszystkie, na szczęście niegroźne zwierzęta, leżą przy samej drodze. Dalej trzeba było przejść przez mały las, kładkę na rzeczce, gdzie ostrzegano przed krokodylami, no i kemping na terenie, którego biegał warthog - odpowiednik naszego guźca.
No i wreszcie znalazłem się na miejscu. Podekscytowany tą krótką ale wyczerpującą wyprawą zapadłem w głęboki sen. W drogę do Giant’s Castle w Górach Smoczych; to miejsce znane przede wszystkim z malowideł naskalnych, które chciałem koniecznie zobaczyć. Dzieli się na dwie części: Battle Cave i Main Cave.
Na noc zatrzymałem się w Injuseti – campingu położonym w samych górach.
Miałem o tyle szczęście, że zdecydowałem się na nocleg w „namiotach safari”, gdyż ledwo co rozłożyłem bagaże lunął deszcz, który szybko przemienił się w potężną burzę. Namioty-safari to po prostu duże, dwuosobowe namioty na drewnianym podwyższeniu i z takim samym dachem. Wyposażone są w elektryczność. Noc więc minęła mi na wsłuchiwaniu się w pioruny, bijące w pobliskie góry. Żeby zobaczyć malowidła trzeba dzień wcześniej zarezerwować przewodnika. Jest to konieczne z dwóch powodów. Pierwszy jest banalny - po prostu zna on drogę, która przez siedem kilometrów wije się przez doliny. Drugi - otóż teren, na którym znajdują się malowidła jest otoczony płotem i tylko przewodnik ma klucze. Wycieczki wyruszają przeważnie raz na dzień - około 9 rano. Droga bez przewodnika, przynajmniej jak na pierwszy raz, jest nie do przebycia ze względu na labirynt ścieżek , którymi można się dostać na miejsce. Przewodnik prowadził przez zielone łąki, na których stromo wznosiły się skaliste góry przypominające czasem swym wyglądem Ayers Rock. Malowniczo położona jaskinia Battle Cave nazwę swą zawdzięcza rysunkom, które interpretuje się jako sceny walki. Nowsze badania włączają teorię szamanizmu, sugerując czynności na tle duchowym.
Np. niektóre z figur krwawią z nosa co miałoby przedstawiać osobę w transie. Malowidła te datuje się jednak nie więcej niż na 200 lat wstecz. Druga jaskinia – Main Cave – jest położona kilkanaście kilometrów dalej i stanowi duże centrum turystyczne w rejonie Centralnego Bergu. Sama jaskinia to duży piaskowiec usytuowany w centralnej części doliny. Znajdują się tu jedne z największych i najlepiej zachowanych malowideł RPA. Również tematyka scen jest bogatsza, w porównaniu z pierwszą jaskinią. Dochodzą tu m.in. przedstawienia polowań, kultu zwierząt oraz znane już walk czy rytualnych tańców. Należy zaznaczyć, że głównym zwierzęciem czczonym przez lud San – twórcy tych malowideł - była antylopa Eland, która jest wielokrotnie przedstawiana. Tego dnia po nasyceniu oczu oraz obiektywów wyruszyłem w serce Drakensbergu, a mianowicie do Royal Natal Park. Noc minęła mnie przy rozmowach i zabawie z różnymi ludźmi, którzy zatrzymali się w tym samym schronisku co ja – Amphitheatre. Najbardziej popularnym miejscem wypadowym jest wodospad Tugela. Drugi na świecie pod względem wysokości (948 m.n.p.m.). Droga na górę prowadzi obok szczytu Mont-aux-Sources. Jest to olbrzymia prostokątna ściana, górująca nad pozostałymi. Dodatkową atrakcją są drabinki, po których trzeba się wspiąć około 100 metrów w górę. Należy uważać, bo przy silnych podmuchach robi się niezła huśtawka. Po wejściu na górę, doznaje się dziwnego uczucia, że znajdujemy się na równinie! Wokół same łąki, rzeczka, tylko wszystko to na wysokości 3000 metrów. Sam wodospad nie jest dużym zaskoczeniem bowiem jest to w sumie wąski strumień rzeki, który spadając z takiej wysokości jest bardzo cienki.
Przypomniało mi to Salto Angel w Wenezueli Lepsze wrażenie robią skały znajdujące się po drugiej stronie doliny – Amfiteatr. Nazwa nasuwa się sama. U stóp rozpościera się widok na dolinę, który na długo zapada w pamięć. Trudno jest opisać coś takiego, dlatego nie podejmę się tego zadania i radzę zobaczyć to na własne oczy. Na zakończenie udało mi się w rezerwacie Hluhluve - Umfolozi zobaczyłem pokaz tańców plemiennych w wykonaniu Zulusów. Jedną z charakterystycznych cech tego kraju jest różnorodność kultur a oficjalnych języków jest 11. W odległych od wielkich metropolii wioskach czas jakby się zatrzymał. Członkowie plemion od dawna utrzymują się z hodowli bydła, mieszkają w wybudowanych własnymi rękami chatach a gdy dopadnie ich choroba udają po pomoc się do miejscowego szamana. Oprócz tego ogromne połacie pól uprawnych, winnic i plantacji owocowych świadczą, że ludzie przyjmują również prace, które mogą dać im lepszy dochód i podnieść standard życiowy. Ostatnim już miejscem na wschodnim wybrzeżu jest zwiedzanie Blyde River Canyon – jest to dziewicza przyroda i ani śladu człowieka a na dnie złotodajny piasek. Wracam kolejny już raz do Johannesburga Droga może nie była uciążliwa, ale za to w samym mieście doznałem coś jakby paraliżu.
Musiałem zamknąć okna i zablokować drzwi. Po drugie – nie mogłem na światłach nie mogłem zatrzymywać się blisko samochodów. Dobrą godzinę krążyłem po centrum, nie wiedząc jak trafić do hotelu, w którym poprzednio mieszkałem. Pikanterii całej sytuacji dodawała burzliwa pogoda, której błyski i grzmoty oświetlały drapacze chmur położone w centrum. Apogeum sięgnęło zenitu, kiedy wjechałem podobno w szczególnie niebezpieczną dzielnicę, gdzie za nic nie mogłem się zatrzymać. Przejazd przez Johannesburg był kłopotliwy, ponieważ ulice są tam jednokierunkowe. Kilka razy wracałem do tych samych miejsc. Ale co przeżyłem to moje. Na szczęście miałem zarezerwowany pokój w tym samym hotelu by ostatnią noc spędzić w tym mieście bo jutro wyjeżdżam na zachodnie wybrzeże a podróż odbywać się będzie pociągiem Blue Trai. Jak niesie wieść jest to najbardziej luksusowy pociąg świata. Jest to tyle dobrze, że po drodze będę mógł sobie zrobić 1-2 dniowe przerwy na zwiedzanie. Pierwszym miastem w którym zrobiłem sobie 2-dniową przerwę był Durban leżące nad zatoką Natala na samym wschodnim wybrzeżu Oceanu Indyjskiego.
Zatoka ta jest również znana z wielkiej populacji rekinów ale kąpać się można w tutejszych wodach bez obaw, ponieważ chronią je specjalne sieci. To wielki port handlowy i wielkie skupisko ludności pochodzenia indyjskiego. Miasto nowoczesne ukierunkowane dla turystów, ma wspaniałe plaże w St James Beach i również imponujące hotele z basenami i kobitkami do towarzystwa wliczone w cenę wynajętego pokoju! Po dwóch dniach jadę dalej tą koleją a trasa wiedzie przez wysokie mosty, bujne lasy i skaliste wybrzeża. Podróżuje się nim bardzo wytwornie i komfortowo. Obsługa zna języki obce, kelnerzy i stewardzi ubrani są w uniformy uszyte z nieskazitelnie białej tkaniny. Oczywiście wszyscy mają kontakt z turystami, noszą białe rękawiczki. Ciemne i śniade oblicza kontrastują z bielą strojów. Pociąg jest pełny egzotycznych zapachów, kuchnia serwuje wyszukane dania głównie afrykańskie i azjatyckie. Widoki z okien pociągu zapierają dech w piersiach. Zatrzymuje się na 1-dzień w Port Elizabeth. Jest mekką dla amatorów piaszczystych plaż wśród palm. Temperatura powietrza plus 280C a wody plus 250C, natomiast prawdziwe życie zaczyna się dopiero w godzinach wieczornych kiedy robi się chłodniej. Na ulicach zauważyłem fascynująca mieszankę narodowości i kultur. Tu właśnie odczułem puls Afryki i wolności RPA.
Ostatnim miastem do którego dojeżdżam koleją jest Kapsztad – to konstytucyjna stolica kraju. Z pierwszego wrażenia jakie odniosłem w tym mieście jest, że ta 2-milionowa metropolia niewiele ma jednak wspólnego z afrykańską egzotyką i bardziej przypomina miasto z basenu Morza Śródziemnego. To miasto portowe o wspaniałym łagodnym klimacie i to w tym mieście bije serce RPA a nie w Pretorii. Położone w pięknej scenerii górskich krajobrazów gdzie stykają się wody Atlantyku i Oceanu Indyjskiego. Znakiem rozpoznawczym tego miasta jest Góra Stołowa ze szczytem Tafelberg. Na jej wierzchołek wjechałem kolejką linową. Cała jazda kolejką trwa trochę ponad 4 minuty. W tym czasie podłoga kolejki wykonuje pełny obrót dookoła własnej osi. Góra ta ma idealnie płaski wierzchołek a widok jaki zobaczyłem był imponujący: panorama zetknięcia dwóch oceanów i widok na Kapsztad, który z lotu ptaka jest bardzo zielony. Jest w tym mieście również stara architektura w stylu kolonialnym, jednak miasto jest utożsamiane z wielkim boomem gospodarczym. Są piękne białe rezydencje w stylu wiktoriańskim i Ducht Cape. Kiedy Kapsztad spowija zmrok udaje się do portowego nabrzeża gdzie stare domki zamieniona na nowoczesne kompleksy handlowe, ciągi restauracji zaś nocne życie tętni przede wszystkim w niezliczonych barach i tawernach.
Ja zamieszkałem w hotelu The Bay, który usytuowany jest nad samym morzem. Z Kapsztadu do Przylądka Dobrej Nadziei jedzie się
serpentynami zawieszonymi na urwiskach skalnych. Jednodniowa wycieczka daje możliwość spokojnego zwiedzania. Kiedy po godzinie dojechałem na sam koniec cypla ujrzałem tablicę informacyjną: że jestem na tym przylądku w pobliżu którego opływają wody
oceanów. Jest jednym ze słynnych miejsc tego kraju. Nazwa powstała w czasach, kiedy zmierzający do Indii żeglarze zatrzymywali się tutaj wiedząc że cel podróży jest już blisko. Mieli nadzieję. Skalisty brzeg 250-metrowego urwiska był utrapieniem żeglarzy. Mogę powiedzieć, że jest to skrawek naszego globu na którym rozmaitość atrakcji tak krajoznawczych jak kulturowych jest niebywała. Wokół Przylądka Dobrej Nadziei zobaczyłem pingwiny znajdujące się tuż za Simon’s Town - ostatniej miejscowości na Przylądku. Za oglądanie tych miłych stworzeń trzeba zapłacić. Na samym końcu znajduje się typowe centrum turystyczne z restauracją, sklepikami i kolejką szynową, którą można dostać się na szczyt. Roztacza się stamtąd widok na otwarty ocean.
O tym, że jestem na tak dalekim przylądku przypominała mi bogata flora. Wyróżnia się ok. 2250 gatunków roślin, które występują na 470 km² co czyni go najbardziej zielonym miejscem na świecie. Inną niespodzianką są pawiany, które biegają po okolicznych skałach. Jednak najpiękniejsze plaże nad Atlantykiem są w Clifton Bay, Sandy Bay, Blouberg Beach. Kraina leżąca wokół Przylądka Dobrej Nadziei urzeka bajkowym pięknem. Biali mieszkańcy mają pogodne usposobienie i lubią rozrywkę a dyskoteki nie narzekają na brak gości spragnionych muzyki, tańca i chłodnych drinków bo dziewczęta same się wpraszają. To rozumiem życie!
W centrum rozrywki Waterfront można nie tylko zawrzeć znajomość bez zobowiązań z piękną dziewczyną ale również doznać wielu uciech w takich dyskotekach jak; Arena, West End. Nie ma żadnego pruderyjnego zachowania bo żywiołowy temperament jest dewizą dziewczyn które uwielbiają się kochać!! nie tylko na plaży ale również i w dyskotekach w czasie tańca. To jest cudowne!!!!
Nastawiłem się na zwiedzanie Cape Town. Nie na darmo nazywa się je najpiękniejszym miastem świata. Wysokie, białe wieżowce doskonale w komponowują się w zbocze Góry Stołowej (1087m n.p.m.), która jest głównym akcentem miasta. Białe wille położone poza centrum miasta, również przyciągają uwagę, choć ze względów bezpieczeństwa większość z nich otoczona jest wysokimi murami. Są również tutaj centra handlowe gdzie po trochę wyższych cenach ale za to w lepszym gatunku można zrobić zakupy, zjeść, popłynąć na spotkanie z wielorybami lub na zachód słońca. Bardziej leniwi mogą zwiedzić akwarium, w którym głównym punktem dnia jest karmienie drapieżnych ryb. Na zalesionych południowych zboczach Góry Stołowej znajduje się również Narodowy Ogród Botaniczny Kirstenbosch, w którym rośnie 7000 gatunków roślin.
Oglądany z dowolnej strony Cape Town wyróżnia się wyjątkowo malowniczym położeniem. Mało które miasto na świecie może się poszczycić wysoką na 1073 m górą wyrastającą w samym centrum. Jeśli dodać do tego pobliskie przepiękne plaże i winnice oraz poszarpane skały z egzotyczną roślinnością, trudno się dziwić powszechnym zachwytom przyjezdnych. Wszystko tutaj uderza intensywną kolorystyką od lalek zdobio-
nych paciorkami i wzorzystych koszul w sklepach po wiktoriańskie kabiny kąpielowe na plaży św. Jakuba i pastelowe fasady Bo-Kaap. Mozaika twarzy na ulicach pokazuje, jak bardzo zróżnicowanym narodem są mieszkańcy RPA i przypomina o burzliwej historii miasta a w liczącym ponad 350 lat więzieniu na wyspie Robben Island trzymano niewolników, skazańców, trędowatych i psychicznie chorych. Dzisiaj jest obszarem znajdującym się pod ochroną prawną, a dawne więzienie zamieniono w muzeum. Podobnie jak Alcatraz dla San Francisco z tym że tutaj woda w oceanie jest o wiele cieplejsza. Czas w tym kraju jaki i na całym kontynencie afrykańskim płynie swoim torem - co widać nie tylko na przykładzie mieszkańców, ale i turystów, którzy nigdzie się nie spieszą i ruszają w dalszą podróż jak tylko nadarzy się okazja. Migracja jest ogromna i coraz bardziej zaciera się różnica rasowości. Urozmaicona jest także roślinność płożąca oraz drobnolistna karłowacizna znana pod nazwą fynbos i obfitująca w gatunki, wśród których znaleźć można wrzosy a także wiecznie zielone krzewy o wielkich kiściach. Rośliny te wykazują zdumiewającą odporność na susze, opierającą się też zdarzającymi czasem pożarom. Kolejny etapem mojej podróży po Afryce jest Namibia.

|
|
|