Portal podróży

Tanzania

Pierwszym wrażeniem jakie odczułem po wylądowaniu na lotnisku w stolicy Dar es-Salaam to parne i wilgotne powietrze buchające z wnętrza miasta jak z rozgrzanego pieca. Wszak to serce Afryki a Tanzania jest tego kwintesencją.


W stolicy widać ogromne kontrasty, grę świateł i cieni, afrykańskiego prostego życia i zachodniego blichtru. To bardzo hałaśliwe miasto w którym drapaczami chmur są hotele: New Africa, The Kilimanjaro, banki i urzędy. Jednak nieco dalej są bezładnie toczące się budynki w kolonialnym lub arabskim stylu. Są to zarazem malownicze zakątki jakby wyjęte z angielskich landszaftów, które przylegają do nowoczesnych strzelistych biurowców i ekskluzywnych apartamentów. W biedniejszej części miasta uliczni fryzjerzy krzątają się przed kawałkami rozbitych luster opartych o drzewo lub rozsypujący się mur. Na chodnikach siedzą pucybuci, którzy są najlepszymi informatorami na temat czarnorynkowych cen. Na targu Masajów, wszystkie towary, owoce, warzywa, zboże, korzenie, mięso, garnki i wyroby z żelaza wystawione są wprost na ziemi. I tutaj chcę przytoczyć pewna ciekawostkę etniczną; po ślubie Masajka goli głowę na zero i zakłada kołnierz z kolorowych szklanych paciorków od lat sprowadzanych z Europy. Nić na którą są nałożone jest bardzo mocna z ręcznie skręconego krowiego jelita. Kolory owych paciorków mają swoje znaczenie bowiem: biel – to czystość i prawda, czerwień – to gniew i cierpienie, błękit – to wierność. Ubrane w jaskrawe draperie, krążą od stragana do stragana trzymając na głowach słomkowe torby na zakupy. Masajowie zaś, mają włosy koloru orchy, ubrani w czerwone derki bardzo dostojnie się przechadzają a ich ciała są bardzo sprężyste. Moim głównym celem jest zobaczyć Park Narodowy Serengeti i jeżeli będzie to możliwe to wspiąć się na szczyt Kilimanjaro. Drogę ze stolicy do miasta Tabora odbywam samolotem a dalej już autem terenowym po tej pięknej i niekończącej się równinie. Wschodzące słońce zabarwiło krwista czerwienią step Serengeti. W pewnej chwili z przydrożnej jamy w obłoku kurzu wyskakuje zwierzę i rzuca się do ucieczki osiągając bardzo dużą prędkość. Tym zwierzęciem jest pokaźnych rozmiarów świnia brodawczakowa zwana tutaj guźcem. Jak na moją szybką ocenę to ważyła około 150 kilogramów. Jama, z której wyskoczyła zapewne należała kiedyś do innego zwierzęcia bo to zwierzę nie traktuje jamy jako stałego lokum tylko jako pewnego rodzaju noclegownię i zarazem schronienie gdzie może przeczekać upał lub deszcz. Kiedy tak przez chwilę obserwowałem tego guźca to odniosłem wrażenie, że nie ma on warstwy tłuszczu ani futra a skórę pokrywają jedynie nieliczne drobne włosy. Dorosły guziec ma właściwie tylko jednego wroga: lwa, jednak na małe guźce polują zaś lamparty, pumy, hieny, szakale, dzikie psy i orły. Guźce żywią się przede wszystkim trawami, korzeniami i drobnymi gryzoniami. Kiedy docieram do regiony Ndutu spoza drżącej zasłony upalnego powietrza wyłaniają się powoli kontury głowy stada bawołów. W pewnej chwili zauważam, że próbują się zbliżyć 3 lwice lecz nie uchodzi to uwadze bawołów, które tworzą wspólny front przeciwko wrogom-drapieżcom. W stadzie bawołów dostrzegam potężne okazy o rozpiętości rogów dochodzących do 1 metra. Po chwili lwice decydują się na atak. Kilka sekund później jedna z lwic wzlatuje wysoko w górę rzucana z potworna. Jeszcze w powietrzu bierze ją za nogi drugi bawół i zanim lwica spadnie na ziemie to bawoły powtarzają to ze 3-razy. Na koniec czeka ja potworna śmierć pod kopytami rozjutrzonych zwierząt. Afrykańskie bawoły kiedy zmuszone są do obrony wpadają w taką wściekłość, że hiszpańskie byki z corridy sprawiają przy nich wrażenie papierowych tygrysów a torreadorzy nie mieli by przy nich najmniejszych szans na przeżycie. Jadąc dalej dostrzegam dwa ogromne, stojące naprzeciw siebie nosorożce gotowe do ataku. Błyskawicznie osiągają dużą prędkość po czym zatrzymują się zaledwie kilka metrów przed sobą bo na drodze ich walki pojawiły się słonie i to zmusiło je do pójścia każdy w swoją własną drogę. Skóra dorosłego nosorożca ma 8 cm grubości i jest doskonałym pancerzem ochronnym przed uderzeniami rogu np. bawoła. Ponad to, nosorożec dysponuje jeszcze inną skuteczną bronią; uściskiem własnych szczęk, jednak do poważnych mankamentów swojej natury należy zaliczyć bardzo krótki wzrok. Widziałem w czasie swoich podróży w dżungli Parku Narodowego Chitwan w Nepalu walczące nosorożce . Choć teren sprawiał wrażenie pola bitwy, to kilkaset metrów dalej inne nosorożce przechodziły zupełnie spokojnie. Zastanawiałem się w czym tkwi tajemnica? Otóż, w granicach i arteriach komunikacyjnych przecinających ich terytorium jak szachownice. Jeżeli nosorożec wejdzie na nie swój teren wówczas zaczyna się walka. Zwierzęta tutaj w afrykańskim terenie przemieszczają się w blasku słońca, zlewając w odcieniach różnych barw brązów, szarości, beżu i czerwieni. Po chwili na horyzoncie widzę stado antylop gnu i bawołów wędrujących sennie. Wieczorem, kiedy odpoczywam w jakimś przydrożnym campie, słyszę wspaniały koncert cykad a z oddali czasami dobiega ryk króla sawanny – lwa. Jest środek księżycowej nocy, w wysokiej trawie spokojnie pasie się duże stado bawołów a przywódca stada czujnie porusza nozdrzami wyczuwając że największy z drapieżników wyrusza na łów. Lwice nawet na chwilę nie zostawiają swoich małych lwiątek bez opieki ponieważ czyhają na nie hieny i jadowite węże. Zawsze jakiś lew- ojciec pozostaje by lwice mogły spokojnie polować. Samce z natury zajmują się wyłącznie poważniejszymi sprawami; chronią rodzinę przed niebezpieczeństwem. Lwiątka tym czasem z dala obserwują w jaki sposób ich mamy zdobywają pożywienie dla całej rodziny. Generalnie lwy-ojcowie maja opinię skończonych leni, brak im również odpowiednich manier przy stole bowiem jedzą jako pierwsze i nie pozwalają aby im przeszkadzano w trakcie posiłku. Ciekawostką natomiast jest fakt, że jeżeli lew się źle zachowuje to lwica nie daje mu swojej zdobyczy i za karę lew chodzi głodny. Zauważyłem , że lew bacznym spojrzeniem lustruje terytorium w którym panuje i nie znosi ani intruzów ani konkurencji. W ciągu następnych dni podglądam żyrafy. Są to piękne zwierzęta, poruszają się majestatycznie i z pełną gracją. Pysk mają fantazyjny i te oczy prawie zawsze uśmiechnięte. Żyrafy starają się zapobiegać niebezpieczeństwom i dlatego większą część dnia zajmują się…wypatrywaniem a niezwykle pomocna jest w tym ich długa szyja. Z wysokości 6 metrów swoim wzrokiem ogarniają obszar 4,5 kilometra, W nocy wietrząc niebezpieczeństwo poruszają nozdrzami bo węch mają znakomity. Na sen przeznaczają nie więcej niż 7 minut!! w ciągu doby. Są roślinożerne. Park Serengeti to przede wszystkim kraina słoni, gdzie na rozległych równinach mają dużo pożywienia. Słonie to bardzo rodzinne i opiekuńcze zwierzęta. Zawsze małe słonie i te słabe są w środku stada. Kieruje się teraz na północ w kierunku Jeziora Wiktorii. Po drodze spotykam olbrzymie drzewa – baobaby. Ich owoce są bogate w witaminę C a liści używa się jako przyprawy, natomiast z nasion produkuje się masło i olej. Kiedy dojeżdżam do strefy jeziora, od razu odczuwam chłód. Po chwili ukazuje się ten ogromny masyw wody , który jest największym akwenem Afryki. W porośniętych papirusami i hiacyntami wodnymi brzegach znajduje schronienie niezliczona ilość ptactwa. To właśnie tutaj swoje początki bierze Nil a dla ciekawości dodam, że ryby łowione w tym jeziorze trafiają na najwytworniejsze stoły europejskich restauracji. Jezioro Wiktorii leży na teranie trzech państw: Kenii, Tanzanii, Ugandy. Na obrzeżach żyją plemiona gdzie priorytet stanowią; szamani, uzdrowiciele, tancerze z pytonami czy ludzie lamparty. Poszukiwacze złota płuczą piasek a rybacy łowią ryby tak samo jak ich przodkowie. Jest to nadal raj dzikiej przyrody. Pobyt Nad Jeziorem Wiktorii uzmysłowił mi, że jestem w sercu Afryki, Baza turystyczna jest bardzo skromna a prymitywne warunki jakie tutaj są mogą tylko pomóc przetrwać noc. Na kolejny dzień powracam na południe aby oglądnąć księżycowy krater Parku Narodowego Ngorongoro. Położone w drugim co do wielkości kraterze na świecie. Średnica tego krateru to 20 kilometrów. Brzegi krateru sięgają wysokość 2500 m.n.p.m. 600 metrów poniżej na dnie krateru zwierzęta żyją jak w raju Jest tutaj prawdziwa arka Noego. Pastwiska są bogate w pożywienie, a strome zbocza krateru od strony Serengeti obniżają się łagodnie i pozwalają na okresowe migracje. Na dno krateru prowadzą tylko dwie drogi. Atrakcja są również Masajowie od wieków zajmujący się wypasem bydła które jest podstawą. Zmieszane z krwią zwierzecą mleko oraz mięso są żelaznymi pozycjami w masajskim menu. Liczba krów świadczy o statusie właściciela bo za krowę można sobie kupić żonę. Aby móc sfotografować łysogłowe Masajki czy barwnie odzianego Masaja o włosach zaplecionych w warkoczyki trzeba uiścić opłatę w wysokości kilku dolarów, natomiast robienie zdjęć z zaskoczenia może skończyć się awanturą i przetrzepaniem skóry skąpemu fotografowi. Bardzo kusi mnie wejście na Kilimanjaro zwłaszcza że od strony Kenii ze względów formalnych nie było możliwe natomiast tutaj w Tanzanii jest to trochę łatwiej bo nie są Oni takimi formalistami i jest to o wiele większy kraj niż Kenia. Postanowiłem więc zaryzykować i spróbować wejść na ta górę. Po drodze zatrzymuje się w Rezerwacie Jeziora Manyara aby trochę odpocząć i zastanowić się jak to taktycznie rozegrać. Okazuje się, że trzeba się po prostu dogadać z tubylcami bo oni znają dobrze drogę i chyba też poniekąd z tego żyją. Poza tym znają pewne miejsca gdzie można przenocować i odżywiać się. Tak więc po dotarciu do samego podnóża góry porozmawiałem z tubylcem który poinformował mnie co trzeba i jak się poruszać. Przypomniałem sobie teraz moja wyprawę na McKinleya na Alasce – tylko że tam cały czas był śnieg, lód i temperatura od minus 350C do minus 450C na samym szczycie. Tutaj może być podobnie chociaż zaczynam drogę od temperatury wysoko dodatniej i na dodatek jest zielono. Zaczynam więc wraz z tubylcem drogę ku szczytowi Kilimanjaro. Z Moshi, jadziemy w kierunku zachodnim do Arusha i po przejechaniu około 2 kilometrów za miastem skręcamy w prawo. Stąd do wioski Umbwe jest 14 km a potem dalej trasa dalej biegnie (3 km) do wioski Kifuni i prosto w górę do samego lasu. Dalej leśną drogą około 6 km do wyraźnego znaku, który oznacza początek właściwej ścieżki. Wchodzi się powoli, krajobraz jest wspaniały, widoczność znakomita ponieważ powietrze jest czyste. Odbijamy w lewo i rozpoczynamy wspinaczkę, stromo w górę przez wspaniały równikowy wilgotny tropikalny las deszczowy oraz strefę olbrzymich wrzosów by dojść do jaskini, do miejsca pierwszego biwaku, leżącego na wysokości 2900 m.n.p.m. Czas podejścia 7 godzin z wioski Kifuni. Następnego dnia z jaskini podejściem stromo w górę przez las do wrzosowisk na wysokości około 3000 m.n.p.m., następnie dalej grzbietem przez około 2 godziny do drugich jaskiń na wysokości 3500 m.n.p.m.. Ten odcinek jest spektakularny ponieważ ścieżka prowadzi wąskim grzbietem skalnym, miejscami bardzo stromym, opadającym do głębokiej doliny. Roślinność jest dziwaczna, w większość pokryta „brodą starca” tj. pewnym rodzajem mchu. Przez chwilę chmury są nisko i wszystko otulone jest mgłą co daje niesamowitą atmosferę. Od jaskini stromizna ścieżki zmniejsza się trochę i po dalszym 2 godzinnym docieramy do schronu Barranco. Jest to blaszany schron dla 10 osób leżący na wysokości 3900 m.n.p.m. Przed samym schronem, ścieżka odbija w lewo i prowadzi dalej grzbietem przez około 4 godziny do lodowca Arrow. Roślinność, która wokół chaty nadal jest dość gęsta, wkrótce zaczyna się rozrzedzać i w ciągu około 1 godziny wspinaczki całkowicie znika, pozostawiając jedynie smutne zbocza piargów. I tak dochodzimy do Chaty Arrow Glacier. W 3 dzień bardzo wcześnie to znaczy zaraz po północy wyruszamy w dalszą trasą która jest dość dobrze oznakowana, choć może być trudno nie zboczyć z niej przez cały czas, jeżeli nie świeci księżyc. Dla bezpieczeństwa mamy latarki przymocowane na specjalnej opasce do głowy. Wspinamy się pomiędzy Little Breach Glacier - Lodowcem Małej Wyrwy i Arrow Glacier - Lodowcem Strzały po stromych piargach i śniegu. Po dotarciu do terenu gdzie są małe skały, wspinamy się w poprzek na prawo i kierujemy na najniższą część brzegu krateru powyżej. Jeszcze trochę krótkich stromych odcinków luźnego wspinania się i docieramy wreszcie do dna krateru. Zanika roślinność, teren jest pokryty pyłem wulkanicznym i wyrzuconymi z krateru skałami. Krótki odpoczynek i dalej idąc przecinam na prawo bramę Lodowca Furtwanglera do stromego żlebu piargów i śniegu, który dochodzi do płaskowyżu na szczycie. Ostatnie 0,5 km na zachód od szczytu Uhuru Peak - Szczyt Wolności na wysokość 5896 m.n.p.m.. pokonujemy już ze zwiększona doza emocji ponieważ z tego miejsca zaczynam obserwować wspaniały wschód Słońca. Trasa wspinaczkowa jaką przebyłem by wejść na szczyt nosi nazwę w lokalnym języku: UMBWE ROUTE. Jest przepiękną trasą wejścia na szczyt chociaż dosyć trudną. Widok jaki ujrzałem był imponujący, rozciąga się pełna panorama tego wszystkiego co jest poniżej. Zdaję sobie sprawę że stoję na lodowcu w samym sercu afrykańskiego tygla. Na szczycie jest już strefa wiecznych śniegów a temperatura minus 200C. Kiedy stanąłem na szczycie najwyższej góry afrykańskiej pomyślałem o …moje córce Karolinie, i o tym że ma takiego Tatę, który potrafi walczyć z trudnościami i przeciwnościami losu, natury i własną słabością by w końcu stanąć na szczycie, unieść ręce w górę i podziękować Bogu Najwyższemu za łaski wytrwania i siły wewnętrzne. To co zobaczyłem z wierzchołka góry nie da się opisać. Tam daleko w dole widać zielone równiny i słońce, które tak cudownie swoim blaskiem oświetla zarówno część Kenijska jak i Tanzańską. Chciałoby się zostać dłużej na szczycie ale trzeba wracać bo droga powrotna jest o wiele trudniejsza niż wchodząca pomimo że schodzi się tą sama drogą. Po 3 dniach schodzenia byłem ponownie na równinie. Patrzyłem teraz na tą górę ze świadomością że ja tam byłem. Trwająca parę dni wędrówka na szczyt ukazała mi różnorodność i wyjątkowość masywu. Od podnóża - stepy, rzadkie suche lasy, dalej - wiecznie zielone lasy górskie, roślinność krzewiasta, alpejskie łąki i na koniec wieczne śniegi. Warunki wspinaczki są mocno uwarunkowane olbrzymim rozmiarem, wysokością i położeniem góry na otwartej równinie. Jest bardzo malowniczą, choć stromą i męczącą trasą na Kilimandżaro. Wspinaczka na tę blisko sześciotysięczną górę, generalnie wymaga przygotowania kondycyjnego i odpowiedniej aklimatyzacji wysokościowej, przypomnę tylko że należące ona do tzw. Korony Ziemi. Sprawdził się kolejny już raz mój ekwipunek, ponieważ trzeba wiedzieć bardzo dokładnie co ze sobą zabrać koniecznego i zarazem niezbędnego. Po krótkim odpoczynku jadę teraz już sam na wschód by dotrzeć do Tangan. Po drodze mijam kolejne afrykańskie wioski i chce dodać, że w Tanzanii żyje 120 różnych plemion w większości mówiących: suahili ludy Bantu lecz najliczniejsza to Sukuma. Są tem oczywiście plemiona Masajów. Wszędzie spotkałem się z bardzo dużą życzliwością którzy bardzo często mówili: Hakuma Matata co w języku suahili znaczy: nie ma problemu. Dzieci tanzańskie są bardzo wesołe i mają chyba najpiękniejszy uśmiech świata. Kiedy patrzy się na tanzańczyków to odnoszę wrażenie, że mają najbardziej czarną karnację prawie jak węgiel. Po dotarciu do Bantu dojeżdżam do hotelu i nareszcie kąpiel, pranie i spanie w łóżku. Będąc w Tanzanii nie mogłem sobie odmówić wycieczki na tropikalną wyspę położona na Oceanie Indyjski; Zanzibar. Słona oceaniczna bryza smaga twarz a wypatrywanie lądu i obserwowanie Oceanu Indyjskiego to przecież ciekawsze zajęcie. Wreszcie w oddali widać już wyspę należącą do Tanzanii i stołeczne Zanzibar City. Po „zapachowe skarby” od wieków zawijali tu kupcy z oddalonej o 40 km Afryki, a także z dalekiej Europy i Azji. Zapach goździków, mięty, imbiru i kardamonu to nie bez powodu największe bogactwo, ponieważ słynie ona właśnie z plantacji tych roślin. Pojechałem na taką plantację; czasem trudno zgadnąć, czy z danej rośliny wykorzystuje się liście, nasiona czy korzenie. Kto by przypuszczał, że kilkumetrowe pnącze z zielonymi i czerwonymi kulkami gęsto oplatające pnie drzew to po prostu pieprz. Choć na plantacji bananowce sąsiadują z drzewami muszkatołowca, a papryczki chilli z kwiatami hibiskusa, to lepiej nie łączyć ich razem w jednej potrawie. Najbardziej egzotyczne wydają mi się nam jednak dziwaczne kilku kilogramowe owoce o sycącym miąższu. Niedaleko tej plantacji jest spora jaskinia. Podobno przetrzymywano tu tysiące afrykańskich niewolników, którzy mieli zostać sprzedani na targu. Handel ludźmi trwał na Zanzibarze aż do początków XX wieku. Ślady dawnej świetności i bogactwa państwa sułtana widać zarówno w leżących na uboczu ruinach dawnego pałacu, jak i w nowym pałacu zwanym „Domem Cudów”, znajdującym się w samym centrum. Charakter centrum miasta odzwierciedla nazwa Stown Town. Plątanina ciasnych kamiennych uliczek zaprasza do spacerów wśród mieszanki arabskiej i kolonialnej architektury. Skromne domostwa przemieszane są z wystawnymi rezydencjami, do których zazwyczaj wchodzi się przez misternie zdobione drewniane drzwi – symbol bogactwa i statusu mieszkańców. Gdy rodzina przeprowadzała się w nowe miejsce, drzwi zabierała zawsze ze sobą. Stown Town to przepiękne kamienna starówka, która zachwyciła mnie swoim artystycznym pięknem. Są tam budowle architektury arabskiej i afrykańskiej, meczety, kościoły i anglikańska katedra. Pierwszymi europejczykami, którzy dotarli tutaj byli portugalscy żeglarze. Według najstarszych zapisów, wyspa ta nosiła nazwę Zenj El Bar czyli Ziemia Czarnych. O tym fakcie przypomina skromny pomnik i ekspozycja muzealna. Zanzibar to również centrum kultury suahili łączący afrykańska filozofię życia i arabską tradycję bo było to kiedyś siedziba sułtana Omanu. Wieczorem, gdy spa da nieco temperatura i zaczyna rosnąć apetyt, warto zajrzeć na nabrzeżną promenadę i pobuszować wśród grillowych straganików. Tu mięsne szaszłyki, tam dziwaczne ryby, tu krewetki, tam znów ośmiorniczki, a do tego ostro przyprawiony pieczony maniok. Kiedy próbowałem potrawy z tuńczyka w piekielnie ostrym sosie piripiri nie obeszło się bez szklaneczki sok z trzciny cukrowej wyciskany na miejscu w śmiesznych archaicznych prasach na korbę. Ceny dostępne nawet dla miejscowych, którzy chętnie wpadają tu wieczorem, by coś przekąsić i omówić ze znajomymi mijający dzień. Każdy sprzedawca ma swoje palenisko na którym przyrządza swojskie smakołyki. Czasem zaczepiają przybyszów z ciekawości, czasem chcą im coś sprzedać. Mają murzyńską urodę i arabskie imiona, ale nie ma w nich ani islamskiego fundamentalizmu, ani agresji spotykanej u ich pobratymców z kontynentu. W żyłach mieszkańców Zanzibaru od pokoleń miesza się krew różnych ras i narodów. W takich miejscach, na styku kultur, łatwiej uwierzyć, że bariery między ludźmi są jednak do pokonania. Po jedzeniu, w popołudniowym skwarze szukam ochłody w wodzie, ale właśnie trwa odpływ i ocean cofa się przede mną, zostawiając przy brzegu dywan wodorostów. Na szczęście dalej mnie łagodne piaszczyste dno, które wcale nie chce opadać. 500 metrów od brzegu nadal stoję w wodzie po pachy! Odpływ to najlepsza pora na zbieranie egzotycznych muszli. Aż miło patrzeć, z jakim zaangażowaniem dorośli grzebią w piachu i wodorostach w poszukiwaniu co ciekawszych okazów. Trzeba tylko uważać, by nie nadepnąć na przytwierdzone do przybrzeżnych skałek jeżowce, bo rany od ich kolców są bolesne i długo się goją. Upalna noc zachęca do kolejnej kąpieli. Zamiast Gwiazdy Polarnej przyświeca Krzyż Południa. Na plaży pusto, nie licząc krabów umykających w świetle latarek. Można więc poczuć się całkiem swobodnie i jednocześnie nie urazić uczuć muzułmańskich mieszkańców Zanzibaru. Inaczej jest w dzień, kiedy, jak informują hotelowe ulotki, kobiety i mężczyźni powinni kąpać się w strojach przypominających dwuczęściowe pasiaste trykoty, znane z przedwojennych filmów. Nakaz ten nie jest na szczęście rygorystycznie przestrzegany. Byłem również w domu w którym urodził się Fredy Merkury – nieżyjący już legendarny leader zespołu Queen. Na koniec pobytu na wyspie pachnącej goździkami zatrzymujemy się w maleńkiej wiosce, w której domki z trzciny stoją wprost na plaży. Tak mógłby wyglądać raj. Wieczorami na horyzoncie majaczą białe żagle łódek dhow. Do snu usypia szum palm i oceanu. Wspaniała przyroda i święty spokój. Późnym wieczorem promem wracam do Mombasy. W hotelu wracam myślami do tego wszystkiego co zobaczyłem w tym kraju. Tanzania jest kolorową mieszanką ludów i kultur, krainą gdzie arabska mistyka przyniesiona przez starożytnych kupców miesza się z rytmem i śpiewem Czarnej Afryki. Kontrasty zaskakują również w pejzażach – pokryte bialutkim piaseczkiem plaże stykają się z soczyście zielonymi lasami i żółtymi sawannami.





















Copyright © 2007-2019 Zygmunt